Szukaj na tym blogu

poniedziałek, 31 stycznia 2011

Diabeł tkwi w szczegółach

W niedzielę wybrałem się na mecz młodzików naszego klubu. Spotkania zawodników z tej grupy wiekowej (1997,1998) mają to do siebie, że potrafią zaciekawić kibica w nieco inny sposób.

Nasi wygrali ze Śląskiem II 113:47. Tworząc ten wpis nie zamierzam koncentrować się na wyniku, ale opisać po troszku otoczkę tego spotkania. Na dzień dobry pod halą można było zobaczyć autokar młodych graczy z Wrocławia. Zdezelowany, wyglądał jak wyrwany z poprzedniego ustroju. Niby szczegół, w sumie nieistotny.

Dużo ciekawych, około meczowych rzeczy działo się w samej hali. Rutyna, goszcząca na każdym meczu grup młodzieżowych tym razem mogła się zakłopotać. Tego dnia rutyna nie miała łatwo. Obok dobrzej jej znanej silnej grupy wsparcia w postaci  rodziców na trybunach, pojawiły się elementy rzadziej widywane na meczach w tej kategorii wiekowej. Mianowicie dostawiono głośniki, z laptopa odpalono muzykę. Niby nic, jednak dla tych, którzy na meczach grup młodzieżowych pojawiają się częściej niż raz w życiu było to miłe zaskoczenie. Jakość odbioru tejże muzyki też nie była zła, jak na warunki naszej hali-staruszki. Obelgi w kierunku rutyny kierował przedstawiciel Rady Rodziców Ryszard Burdek.- człowiek orkiestra, jeżeli chodzi o młodzików. To on zorganizował głośniki, muzykę (i prawdopodobnie didżejkę). Prowadził też doping za pomocą bębna. Zdarzały się mecze, gdy ten sam pan tworzył wszelkiego rodzaju konkursy w przerwach, bądź też rozdawał kibicom poczęstunek w trakcie meczu, czy też ulotki z informacjami o samych graczach. Panie Ryszardzie - WIELKIE BRAWA.

To, co zaskoczyło mnie równie pozytywnie to prezentacja samych zawodników. Na meczach czy to młodzików, czy juniorów zdarza się to rzadko. Gracze Śląska, odziani w stroje koloru świeżo wyrośniętej trawy, byli nieco zszokowani samym faktem prezentacji. Nie bardzo wiedzieli gdzie i w jaki sposób mają wybiegać. Fakt prezentacji z uśmiechem na twarzy przyjął trener Śląska. Ktoś może zapytać: A po co ta cała prezentacja jak dzieciaczki grają ? Spieszę odpowiedzieć: A no po to, by mogli poczuć się docenieni. Dla tych młodych ludzi jest to na pewno wielka frajda, gdy na dźwięk ich nazwisk ludzie biją brawo. Niby szczegół, niby nic, a jednak. Koszykówka zbudowana jest z takich właśnie szczegółów. Szczegółów, które jakże często w naszym klubie są zaniedbywanie, pomijane, niedoceniane. Ciężkie one mają u nas życie.

Młodzież Śląska też już nie ta co kiedyś. Teraz we Wrocławiu niepodzielnie króluje WKK. WKS Śląsk jest trochę jak starszy brat WKK, któremu w życiu trochę nie wyszło. Co do samego początku meczu, skromne chłopaczki ze Śląska nie do końca wiedziały, który jest atakowany przez nich kosz. W pewnym momencie gdy spod kosza punkty zdobył kompletnie nie kryty, grający z 12 Maciek Krzymiński, trener Śląska z wściekłości wziął czas. Pytał graczy: " Kto kryje 12 !?" Gdy dwóch zielonych skrzatów odpowiedziało, że kryło gracza z "20", trener wiedział, że nie jest dobrze. Zmienił całą piątkę graczy. Cała sytuacja rozbawiła nas kibiców chyba trochę bardziej, niż samych trawiastych koszykarzy.

Jeżeli chodzi o naszych, należy wyróżnić jednego gracza. Marcin Szymanowski tego dnia kulturą gry przewyższał rówieśników. Był za szybki, bezlitośnie przeciskał się przez dziury tego zielonego, szwajcarskiego sera, tylko z definicji mającego przypominać obronę. I to wszystko na drugim biegu. Marcin był trochę jak dorosły, bawiący się z dziećmi w piaskownicy. Nie pasował do otaczającej go sytuacji.

Mecze seniorów to danie główne. Spotkania młodzików funkcjonują trochę jako przystawka do zupy przed daniem głównym. Zupą są juniorzy. Ich bardzo ważny mecz z Turowem u nas już 7 lutego, w poniedziałek (sic!) o godz. 17.   

sobota, 29 stycznia 2011

Czynnik MATEO, czyli gdy udaje się zrobić coś z Nitschego



Okazuje się, że koszykówka to nieprawdopodobnie logiczny sport. Logiczny jak równania. Górnicy stanęli przed trudnym zadaniem niczym uczeń na lekcji matematyki przed trudnym zadaniem "z treścią". Początkowo wydaje się, że postawione przed nami zadanie jest niewykonalne. Okazuje się jednak, że wszystko jest możliwe. Dzięki logice. Pokonujemy Spójnię Stargard 65:54. Zadanie zostało wykonane. W logiczny sposób.
Mateo 

Logicznie rzecz pojmując, by wygrać ze Spójnią potrzebowaliśmy dobrej obrony oraz kogoś, kto udźwignie rolę strzelca. Należało wyłączyć z gry lidera naszych rywali, Stokłosę Marcina. Do poprawy były też rzuty trzypunktowe - nasze słynne 6/40 wołało o pomstę do nieba. I co ? I wszystkie założenia zostały spełnione.

Trafiamy 9 trójek z 19 prób (47 %), zatrzymując gości na 8 % zza linii 6,75 ! (2/23, 0/17 do przerwy). Stokłosa zalicza 2/11 z gry i 5 strat. Do tego wszystkiego należało jednak dodać żywą, biało-niebieską strzelbę. Kogoś, kto znajdzie consensus pomiędzy własnym nadgarstkiem a obręczą. Mówisz i masz.



Mateo Nitsche stał się naszym bohaterem. Naszym X factorem. Wyzwolicielem i wieszczem. Zrobił jakże ważny tego dnia 'step up'. Na te jedno popołudnie stał się bezlitosnym koszykarskim mordercą. Poprowadził naszą husarię do zwycięstwa niczym Sobieski w XVII wieku wojska polsko-austriacko-niemieckie pod Wiedniem. Czynnik Mateo zadziałał. Gdy Nitsche gra dobre zawody (z SKK i teraz) - wygrywamy. Gdy mecz mu nie wychodzi (Asseco II - 1/10 z gry) - przegrywamy. Po zmianach w składzie naszego zespołu, jego rola się zmieniła. Nagle, ni stąd, ni zowąd objawił się jako najważniejszy element aronowej układanki. Przez cały sezon bywał gorszą wersją naszego nieodżałowanego Krzysia. Dusił się, dławił, będąc zawsze tym drugim.

Gdy Czynnik MATEO zachodzi w przyrodzie, zawsze kończy się to dla nas dobrze. Jedyne czego sobie w tym momencie życzymy, to większej częstotliwości występowania tegoż czynnika. Wierzymy, że nie wyginie i przetrwa trudy sezonu. 




Trzeba pamiętać o tym, że nie było łatwo. Kolejny raz startowaliśmy do meczu nie w pełni sił  Kolejny raz zaczynamy zawody w fatalnym stylu. W pierwszych 7 minutach zdobywamy 3 pkt. Logiczne było, że brak strzelca, lidera, doprowadził nas do stanu 3:16. Nam kibicom, w pewnym momencie kończyły się już przekleństwa na opisanie barwnym językiem tego, czego byliśmy świadkami. Po 10 minutach chowaliśmy głowy w dłoniach z rozpaczy. Kto wie jakby to wszystko się skończyło, gdyby wspomniany wyżej czynnik nie zaczął pracować na siebie. Mateo trafił dwa rzuty i nas poderwał do lotu w kierunku zwycięstwa. Wznośiliśmy się w powietrze my kibice, skacząc z radości po kolejnych celnych trójkach Nitschego. Zrobił Nitsche coś z niczego, oj zrobił.


Brawa za walkę należą się całemu zespołowi. Pomimo tego, że momentami wyglądało to naprawdę kiepsko z obu stron, musimy docenić grę naszych w obronie. Mateo okazał się naszą iskrą, jednak miał tego dnia niespodziewanych pomocników. Czas na komentarze do gry naszych milusińskich:

M.Nitsche - dość już o nim napisałem. Zabójczo skuteczny. Był jak ta dodatkowa łyżeczka cukru dodana do naszej herbaty. Po jej dosypaniu, do tej pory mętna i nijaka ciecz nabrała smaku, którego oczekiwaliśmy. 2/2 za 2 (w tym piękny fade away), 5/6 za 3, 25 pkt. Najlepszy na boisku
J. Kietliński - oj długo, długo czekałem na taki jego występ. Początek dość niemrawy, jednak z każdą minutą było lepiej. Tego dnia nasz Wicher zmiótł z powierzchni parkietu stargardzkich oprawców. 12 pkt, 6 as, 6 prz, 50 % z gry. Jego dynamiczne wejście pod kosz, gdy w powietrzu zakręcił i sobą i obrońcami, zaimponowało nam bardzo. Parę razy zwalniał akcję, nie wypuszczając kontr. Mimo to, w takiej dyspozycji chcemy go oglądać.
M. Wróbel - był dziś wszędzie. Zademostrował swoją dynamikę. W jego wykonaniu zagranie meczu (wsad z faulem po pięknej pick&rollowej akcji). Nie uznawał dziś decyzji sędziów - świetny blok niestety już po gwizdku. Pełne 40 minut w grze. 8 pkt. I to co tygryski lubią najbardziej - jego dyspozycja na deskach. (13 zbiórek !) Na minus 'airball' z linii rzutów wolnych.
D. Pieloch - zaczął celną trójką i długo dzięki temu (aż do końca kwarty) był zaskakująco pierwszym strzelcem zespołu. Poprawił selekcję rzutów (4/7 z gry), chociaż raz strasznie się przeliczył gdy piłka po jego rzucie za trzy szerokim łukiem minęła obręcz. Jak zwykle pierwszy w kontrze, czego konsekwentnie nie dostrzegano. 11 pkt. Ogólnie chłopak się nam rozwija.
M. Kowalski - ponad 30 minut w meczu, a mało kto zauważył, że w ogóle dziś grał. Niewidoczny, co w przeciwieństwie do piłki nożnej, nie musi oznaczać coś złego. Nie rzucił się w oczy fatalnymi zagraniami (no... raz się zakozłował),ale też w ataku w ogóle nie żądlił. Ustawiał grę. Bez punktów. 2 as i 4 str.
Ł. Muszyński - nie przestaje nas zaskakiwać. Ciągle jest Janne Ahonenem koszykówki. Zero emocji. To nas już nie dziwi. Dziwi nas jego nieregularność. Ostatnio spektakularny, tym razem niemrawy. Odgrywał rolę walca, szukając miejsca w podkoszowym korku. Wiktor Grudziński był dziś dla niego za trudnym rywalem. Ogrywał naszego "Ice Mana" na sposobów różnych sto. Na plus dla Łukasza - agresywna postawa na deskach. 8 zb i co ciekawe 5 prz (ale kiedy ?). Rola walca jednak dziś nie była mu pisana - 2/14 z gry. 7 pkt. Gdyby jeszcze te osobiste poprawił...
Ł. Grzywa - dziwiłem się czemu tak krótko w grze. Gdy Aron wybudził go z zimowego snu jakoś w czwartej kwarcie, moje wątpliwości się rozwiały. Strasznie nieruchliwy. Aż to kuło w oczy. Gdy przestrzelił spod kosza nie trapiony, nasza kibicowska czara goryczy się przelała. Liczymy na to, że przełoży swoje 210 cm na zbiórki i bloki następnym razem. Ze Spójnią tylko 2/6 za 1 (brrr !)  
 
"Czynnik PSI - serial opowiadający o badaniach naukowców z Office of Scientific Investigation and Reasearch (O.S.I.R) nad zjawiskami paranormalnymi" (za Wikipedia.pl)

Czynnik MATEO - czterokwartowy film akcji o zjawiskach paranormalnych w koszykówce, mający miejsce w hali sportowej (OSIR)

Po raz kolejny okazało się, że koszykówka to najpiękniejszy ze sportów. Faworyt przegrywa, a my kibice wracamy do domów ze zdartymi gardłami i czerwonymi od oklasków dłońmi. Podnosimy do góry ręce w geście radości, gdy pocisk odpalony z 6 m i 75 cm zmierza pewnie do celu. Chwila ciszy. Punkty. Wybuch radości na hali. I ten sam obrazek jeszcze kilkakrotnie. To pick & roll, to wsad, to kolejna trójka - parę świetnych akcji z rzędu, które kończy nasza euforia, przybijanie piątek oraz uściski.  

To kochamy w tej grze my - kibice.

Dziękujemy Górniku !

piątek, 28 stycznia 2011

Patriotycznie

Doszedłem do wniosku, że nadszedł czas odświeżyć blogowy design. Wygramolić się z przygnębiającej ciemności. Czarne tło i biała czcionka została zastąpiona biało-niebieskimi (a jakże) barwami.

W końcu blog dotyczy biało-niebieskich (a nie czarnych) wojowników.

Dotychczasowa mroczność zostaje zastąpiona jasnymi kolorami nadziei. Nadziei, że ta nasza biało-niebieska załoga zacznie grać lepiej.

Jest więc bardziej patriotycznie. Bardziej przytulnie. I chyba nawet bardziej czytelnie.

czwartek, 27 stycznia 2011

W stanie nieopisanej tęsknoty

Dziewiętnastowieczny amerykański pisarz, Edgar Allan Poe napisał kiedyś wiersz pt. "Annabel Lee". Główny wątek kręci się wokół wielkiego uczucia faceta do ukochanej, oddawania jej czci jeszcze za życia. Mowa jest o miłości, o którą nawet anioły są zazdrosne. Gdy ukochana umiera, pozostaje nadzieja, że para - gdzieś tam w przyszłości - znowu się połączy.

Od powstania tego wiersza minęły 162 lata.  Mimo wszystko można go w luźny sposób połączyć z tym, w jakich nastrojach jesteśmy my - kibice biało-niebieskich. Za ukochaną robi u nas drużyna. Co mecz oddajemy jej cześć. Niewiele brakuje jej do zgonu - kulejemy od dłuższego czasu finansowo, oraz - ostatnio - niestety również sportowo. W trzech ostatnich meczach nie wyszliśmy z 60 pkt w ataku. W przeciwieństwie do tego, o czym w epoce romantyzmu pisał Poe, wierzymy głęboko, że do śmierci naszej ukochanej (drużyny) nie dojdzie.

W sobotę 29.01 gramy ze Spójnią Stargard. Przyjeżdża do nas drużyna, która najgorsze ma już za sobą. Po tym jak zrezygnowano w trakcie sezonu z Grzegorza Chodkiewicza (tak, tak, dobrze myślicie - to ten sam Grzegorz Chodkiewicz) i zatrudniono jeszcze bardziej doświadczonego Tadeusza Aleksandrowicza, zespół odżył. Spójnia - niczym za pomocą czarodziejskiej liny - wspięła się na górną połówkę tabeli. Nie brakuje tam pierwszoligowych gwiazd: mamy byłego kadrowicza Wiktora Grudzińskiego, mamy króla wsadów (strzeż się Łukaszu Muszyński) Jerzego Koszutę. W Stargardzie gra też dwóch panów, którzy niegdyś biegali w biało-niebieskim trykocie.

Marcin Stokłosa to pierwszy z nich. W mojej opinii, najlepszy gracz naszego Górnika w pięknym, zakończonym awansem do ekstraklasy sezonie 06/07. Napisałem celowo w mojej opinii, bo oficjalnie za najlepszego gracza uznano przeżywającego wtedy drugą młodość, fightera Wojtka Kukuczkę. Gdy Stoki przychodził do nas w 2005 roku wiedziałem od razu, że stanie się wzmocnieniem. Stał się nie tylko kreatorem gry, ale także znakomitym strzelcem. Jego dwójkowe zagrania z Adrianem Czerwonką były wisienką na torcie. Pomimo tego, że minęły prawie 4 lata od kiedy Stoki gra dla firm, które płacą regularniej niż my, wciąż jest graczem wyróżniającym się. Jest dokładnie kimś takim, kogo potrzebujemy w tym konkretnym momencie najbardziej.  Nasza tęsknota za kapitanem Marcinem S. jest nie do opisania. 

Gdy Marcin trafiał do nas był już znanym, ogranym i cenionym graczem na ligowym podwórku. Tego samego nie można było powiedzieć o Sławku Buczyniaku, który zawitał do nas w lato 2009. Wsiądźmy w wehikuł czasu, wracając do tamtych dni.

2009. Spadamy z ekstraklasy w fatalnym stylu, kończąc sezon juniorami. Nie mamy pieniędzy, trwa niepewność dotycząca tego, czy zagramy w przyzwoitej lidze (I liga), czy zostaniemy zesłani do koszykarskich podziemi (II liga). Lądujemy (niespodziewanie) w I lidze. Z łapanki (spodziewanie) przychodzą do nas mało spektakularne nazwiska. Byłem na jednym z treningów z ciekawości spojrzeć na nowe twarze. Był tam wtedy Sławek. Pamiętałem go z roli boiskowego cienia, gdy grał dla Zastalu. Niczym się nie wyróżniał. Nie wierzyłem, że nam pomoże. Myliłem się.

Tęsknimy za Krzysiem (inny bohater z łapanki 2009), który gra w Sportino. Tęsknimy też za Sławkiem. Buczyniak okazał się niesamowitym walczakiem. Pamiętamy go głównie z epickiego występu przeciwko... Spójni. Sławek zapomniał się wtedy koszmarnie (szkoda, że częściej się tak nie zapominał). Ktoś mu chyba powiedział, że miał wygrać tamten mecz sam. Był niczym postać z "Piły" walcząca o swój żywot. Z energią. Zawzięcie. Gdy trzeba było -  ofiarnie. Później się dopiero okazało, że walczył.... ale o kontrakt. Kontrakt w Stargardzie. Za rozgrzywki.pzkosz.pl :

"Rewelacyjnie w ataku grał Sławomir Buczyniak, który w pierwszych dziesięciu minutach zdobył 14 punktów na stuprocentowej skuteczności.(...) Na podkreślenie zasługuje kapitalna gra Buczyniaka w pierwszych dwudziestu minutach: 22 punkty i cztery trafione trójki na stuprocentowej skuteczności".

To było naprawdę coś. W drugiej połowie co prawda nasz bohater ostygł, zdobywając tylko 4 pkt. Niemniej jednak, tamte pierwsze 20 minut będziemy nosić w pamięci prawie tak długo, jak wspomnienia z pierwszej komunii.

Buczyniak stabilną formę prezentował cały sezon. Tak jak Stokiemu zawdzięczamy awans, tak Sławkowi zawdzięczamy utrzymanie. Za Sławkiem nasza tęsknota jest nie do opisania. 

I jeszcze raz Poe i jego "Annabel Lee":

"I przybyli wnet wysokiego rodu
Krewniacy jej, dumni i źli -
I wydarli mi ją, i złożyli do grobu
W tym królestwie nadmorskiej mgły"

I przybęda Stoki i Sławek wnet do grodu naszego. Przybędą jako krewniacy - gdy raz popłynie w twoich żyłach biało-niebieska krew, zostaje tam na zawsze. Będą dumni z siły swojego nowego zespołu niepojętej, będa dla nas tym razem źli. My jednak nie damy naszej ukochanej (drużyny) złożyć do grobu.

wtorek, 25 stycznia 2011

Historia pewnego talentu

Na internetowych stronach "Nowych Wiadomości Wałbrzyskich" ,w artykule o co najmniej dziwnym tytule ("Michał che być jak Jordan"), można przeczytać o historii pewnego młodzieżowca, podobno reprezentującego naszego Górnika. 16-letni Michał Andrasz to - wg. ludzi w jakiś tam sposób związanych z naszą regionalną koszykówką młodzieżową - spory talent.

Problem polega na tym, że talent pochodzącego ze Strzegomia Michała nie mógł zostać rozwinięty z powodu problemów finansowych jego rodziny. W tym miejscu do akcji wkracza, niczym dumny rycerz wyzwalający niewiastę z rąk oprawcy, Telefonia Dialog. Firma ta wspiera najzdolniejszych w kraju (tak, w całym kraju) ludzi, by ci bez przeszkód mogli realizować swoje pasje.
 
Na mecze naszych grup młodzieżowych chodzę od dwóch lat regularnie. Nigdy nie widziałem, ani nie słyszałem o tym zawodniku. Prawdopodobnie Michał rozpoczął dopiero treningi. Już w samych komentarzach do artykułu o Michale w  "Nowych Wiadomości Wałbrzyskich"  pojawiło się wiele znaków zapytania.  Ludzie pytają: kim jest ten chłopak ?

Co by nie pisać, wsparcie udzielone przez Dialog zobowiązuje tego młodego gracza do ciężkiej pracy. My - jako kibice - głęboko wierzymy w jego podobno wielki talent. Jest to historia w której jest więcej znaków zapytania niż odpowiedzi. Po przeczytania artykułu dotyczącego Andrasza można mieć więcej pytań niż po obejrzeniu "Wyspy Tajemnic" Scorsese.

Wsparcie finansowe oferowane przez możnego sponsora (a za takiego należy uważać Dialog) wywołuje wiele kontrowersji. Jako fani biało-niebieskich wierzymy, że talent do którego się DOPŁACA, po pewnym czasie zacznie się SPŁACAĆ. Jak w takiej sytuacji oceniać naszych młodych chłopaków, których rodzice ciężko zarobione pieniądze przeznaczają na swoje dzieci, by te miały możliwość treningu w naszym klubie. Jak odnieść się do sytuacji samych zawodników, którzy też dysponują większą bądź mniejszą dawką talentu.

W mojej ocenie, Michał Andrasz staje przed niemałą presją. Presją ze strony kolegów z drużyny, kibiców, sponsora. Musi udowodnić, że warto w niego inwestować. Nie można krytykować rodziców, że inwestują w swoje dzieci. Co jednak ze sponsorem, który przez swoją akcję "I ty możesz pomóc" wspiera młodzież. Celem akcji Dialogu nie powinno być jedynie umożliwienie Michałowi regularnych treningów w klubie, ale również sprawienie, że te talenty (wg. Dialogu - największe w Polsce) rzeczywiście wypłyną na szerokie wody zamiast stacjonować w dokach.

Michał podkreśla, że chce być jak Michael Jordan. Nikt tego od niego nie oczekuje. Liczymy po prostu na to, że cieżką pracą spłaci dany mu kredyt zaufania.

sobota, 22 stycznia 2011

Zabawa w berka

"Wielkie Przebudzenie" to określenie przemian duchowych w USA. Mające swój początek w XVIII wieku przemiany doprowadziły w ostateczności do powstania amerykańskiej odmiany protestantyzmu. W owym okresie zanotowano wzrost zainteresowania religią, powstawały ruchy definiujące wiarę w nowy sposób. Bla, bla, bla... Ale co z tym wspólnego mają nasze biało-niebieskie chłopaki ?

W Łańcucie "Wielkiego Przebudzenia" w naszym obozie nie było. Nie tego religijnego rzecz jasna, ale czysto koszykarskiego. Przebudzenia ze snu, w którym od początku roku jesteśmy uwięzieni. Zabrakło duchowego pobudzenia. Pobudzenia ducha drużyny. Nasi pozostali w letargu. Zdziesiątkowani, ranni jeszcze przed pierwszym gwizdkiem, przegrywamy z Sokołem 55:87.

Pojechaliśmy w 10, z czego niezdolny do gry był nasz król przestworzy, a rezerwowym nr 4 był nasz niepełnoletni Hubert. Zabrakło ponownie Sterengi. Ponad 30 min w grze w meczu ligowym, pierwszy raz od sam nie wiem kiedy, był Arni. Niebiosa nam nie sprzyjają. Po raz kolejny trajektoria lotu piłki, wyrzuconej przez nas zza łuku, w niewyjaśnionych okolicznościach okazuje się błędna - w ostatnich dwóch meczach trafiamy 6 z 40 (tak, tak czterdziestu) prób. Trzeci mecz z rzędu okazuje się, że granica 60 pkt w meczu jest poza naszym zasięgiem. Gdzieś nam uciekła, schowała się, bawi się z nami w berka. My jednak wciąż nie możemy jej dogonić. Droczy się z nami. Bezczelna, kpi z naszego losu.

Staliśmy się niezdrowo regularni. Od trzech kolejek rzucamy między 53 a 59 pkt w spotkaniu. To straszne. Ta nasza uparta regularność przypomina mi o napisach początkowych w filmach Woody Allena - tam także z kolejną produkcją nic się nie zmienia. U Allena króluje czarne tło, u nas wspomniana (nie)poprawność w ataku. Wszystko byłoby OK, gdybyśmy w obronie wyglądali tak jak w Siedlcach (58 straconych oczek). Jest niestety inaczej. Z każdym kolejnym bojem tracimy więcej punktów (83 ze śledziami, teraz 87).

Dobrze, że było to spotkanie wyjazdowe. Gdyby był to mecz u siebie, połowa z nas osiwiałaby szybciej niż jest to przewidziane. Właściwie nikt nie pokazał się na Podkarpaciu z dobrej strony.


M. Kowalski -  nie tak skuteczny jak ostatnio. 3/9 z gry, 8 pkt. Tylko 2 asysty i aż 5 strat. Jego kumpel Glapa pokazał mu w tym meczu dlaczego to on niegdyś był u nas pierwszym rozgrywającym. Glapiński zalicza 14 pkt i 8 as, eval 24. Nie chcecie znać evalu Marcina. Co by jednak nie pisać, i tak w tej sytuacji w jakiej się znajdujemy obecnie, Marcin jest naszym najlepszym kreatorem.
J. Kietliński - kolejny raz przeszedł obok meczu. Aron chyba zauważył, że naszemu Wichrowi chce się tak jakby trochę mniej niż kiedyś, dlatego dał mu pograć całe 11 minut. Ponownie pełno jajeczek w statystykach. Ok, ok... są 3 asysty. Są też 4 straty. No i to tyle. Pamiętacie ostatni jego dobry mecz ? Ja też nie.
M. Wróbel - generalnie jeden z lepszych tego dnia. 4/8 z gry, 13 pkt. Po klapie w Siedlcach, z każdym meczem coraz lepiej. Do pełni szczęścia brak trochę zbiórek. Ogólnie jednak nie będę się go czepiał.
D. Pieloch - nasz wychowanek po raz kolejny szukał sposobu na odczarowanie obręczy. Po raz kolejny bez powodzenia. Na kursie "Jak zostać strzelcem wyborowym" nie może przejść pierwszej misji. Wciąż ma status "początkujący". 4/16 z gry w ostatnich dwóch meczach. 3 pkt w całym meczu. Co jest ?
M. Nitsche - najwyższy eval. Stara się dźwignąć rolę lidera, gdy tego potrzebujemy. A potrzebujemy, zwłaszcza na wyjazdach. Wyszło trochę koślawo. Mimo wszystko, brawa za starania. Gdyby nie jego 13 pkt i 7 zb (najwięcej !) mogłoby być jeszcze gorzej (tak, tak, może być gorzej). Laurkę plami 1/6 za 3.
B. Józefowicz -  zaprezentował jazdę bez trzymanki. Genialne, epickie 5/5 za 2 oraz mniej genialne i nie tak epickie 0/7 za 3. Ale rozrzut nasz kapitan dziś miał. 10 pkt. Józek potrafi nas zaskakiwać. Za to go kochamy.
A. Stochmiałek - rzutowo dobrze. 6 pkt. Musiał być zszokowany faktem spędzenia na boisku 32 minut. Być może dlatego był strasznie agresywny - 4 faule.
Ł. Grzywa - ponownie dość krótko. W ataku tradycyjnie niewidzialny. 2 pkt. Co gorsza, niewidzialny też w obronie, co tłumaczy jego krótki pobyt na placu boju. Na desce zapewne zmaltretowany przez Klimę (9 zb), członka elitarnej grupy pierwszoligowych wymiataczy.
H. Murzacz - nasz junior przejechał się autokarem na drugi koniec Polski. Pozwiedzał, zagrał 4,5 minuty. Dużo. Z góry na dół w statsach same jajeczka. I o czym tu pisać ? Chwalić czy ganić ? Pewnie się trochę miotał jak w środę.

Jak długo jeszcze będziemy gonić tą znaną tylko z legend i mitów, magiczną liczbę 60 ? Czas na wielkie przebudzenie ducha drużyny.  

piątek, 21 stycznia 2011

Księżycowa wycieczka

Jeszcze nie opadł pył po ostatnim naszym starciu, a tu już czas wyruszyć na planetę tak bardzo oddaloną od naszej, że dalej mamy tylko Przemyśl, bezkresne zielone pola Ukrainy oraz księżyc.

Odpalamy nasz wahadłowiec w kierunku planety Łańcut. To właśnie tam w sobotę nasi powalczą o jej podbój. Co wiemy o tej planecie ? Wiemy, że nie należy do największych, a rządzą na niej żółto-czarne stwory. Te stwory w rozgrywkach Kosmicznej I Ligi plasują się na pozycji wicelidera. Ostatni raz pokonano ich cztery kolejki temu. Słyną ze zgrania, monolitu, braku wyróżniającego się z tłumu watażki. Jakby tego było mało, przejęli jednego z naszych. Jako żółto-czarny, Rafał Glapiński poczyna sobie przyzwoicie (10.0 pkt, 3.8 as). W ramach zemsty, my porwaliśmy jednego z ich stworów. Mateo, bo o nim mowa, wciąż usilnie stara się dostosować do egzystencji na naszej planecie. Wciąż wydaje się zagubiony, szuka swojego miejsca w naszym układzie gwiazd.

W tytule wpisu nie bez powodu jest "wycieczka". Nasi w ostatnich dwóch meczach zdobyli w sumie 112 punktów. W ostatnim, w dziesięć minut rzuciliśmy 6 pkt, a po dwudziestu mieliśmy na koncie 18. Gdy zawsze cieszymy się z przekroczenia w meczu 100 pkt, tak teraz radowaliśmy się ze zdobycia 50. Obawiamy się, że nasi lecą na planetę Łańcut w celach wycieczkowych. Odwiedzą miejscową synagogę, powozownię i zamek, zrobią sobie zdjęcia w rynku i wrócą. Wykupią All Inclusive by sączyć trunki wszelakiej maści. Przy okazji wpadną na halę, trochę pobiegać za żółto-czarnymi stworami. Taki scenariusz jest dla nas straszniejszy od najmroczniejszych koszmarów.

Generalnie zależy nam na powrocie z dalekiej podróży. Chodzi tu jednak o powrót bardziej metaforyczny. Nasi muszą być skuteczniejsi w natarciu bo łańcucka twarda obrona znana jest w całym układzie świetlnym. W filmie "Marsjanie Atakują" ziemianie naiwnie wierzyli w dobroć przybyszów z innej planety. Jak to się skończyło, wiadomo. Ci z Łańcuta równie naiwni nie będą. Stawią nam twardy opór.

Nasza osada jest księżycowo-daleko od ich osady. Jakby tego było mało, mamy równie daleko do planety "Perfekcja". Ostatnie nasze poczynania sprawiają, że ta planeta wydaje się jeszcze bardziej oddalać. By sięgnąć ją wzrokiem potrzebujemy powrotu do walki naszych weteranów.

Biało-Niebiescy wojownicy w kierunku ich wiernych wyznawców (czyli nas) powinni odnieść się za pomocą "Piosenki Księżycowej" z repertuaru Varius Manx:

"Znowu zaczniesz ufać mi
Nie pozwolę Ci się bać
Kiedyś wszystkie czarne dni
Obrócimy w dobry żart
Znowu będziesz ufał mi"

Na księżycowo-odległej łańcuckiej planecie czeka nas trudny bój. Czarne dni trwają. My jednak nie chcemy już się bać, a z czarnych dni pragniemy się śmiać jak z dobrego żartu. Do boju Górnicy !

środa, 19 stycznia 2011

Cześć i chwała dla b(l)oga powietrznych lotów

Tego dnia nie mieliśmy przepisu na usmażenie gdyńskich śledzi. Przegrywamy 53:83 , w pierwszej kwarcie zdobywając sześć punktów. Do przerwy mamy 33 % z gry, co przy legendarnych już 27 % z wygranego meczu w Siedlcach, jest - według nas kibiców - wynikiem co najmniej przyzwoitym ( sic ! ). W obecnej naszej sytuacji kadrowej (brak Jasia i Józka) nie mogliśmy mieć wygórowanych oczekiwań. Po takich meczach trudno jest cokolwiek napisać, bo wynik sprawia, że z nas -  kibiców - wyssano wszystkie soki życiowe. Dziś liczby nie kłamały, nie miały dla nas serca. Trafiamy tylko dwie z czternastu prób zza linii 6,75 m. Opuszczając halę nasze nastroje nie wyglądały jednak na zbyt minorowe. Może dlatego, że w naszych szeregach - kompletnie niespodziewanie - objawił nam się "latający król kosza". Jego trzy dunki spowodowały, że zgromadzeni na hali na pewno nie żałują wydanych pieniędzy. Gdy zawodnik mierzący 201 cm przelatuje nad graczem o wzroście 217 cm i kończy akcję wsadem, bynajmniej nie możemy narzekać. Gdyby istniał telewizyjny magazyn I ligi, jego trzy wyśmienite wsady to bez wątpliwości trzy pierwsze lokaty na liście najlepszych akcji kolejki (roku?). Ale do naszego "boga powietrznych lotów" jeszcze wrócimy.


Łukasz szykuje się do podniebnego lotu


Wchodząc na halę napotykaliśmy na swojej drodze czerwoną płachto-kotarę, zamontowaną w progu. Gdyńskie śledzie też wchodząc do środka musieli się przez nią chyba przedrzeć, bo zadziałała na nich tak jak płachta działa na byka. Byki kojarzą nam się z corridą, a ta z Hiszpanią. Właśnie tam, a dokładnie na Wyspach Kanaryjskich przerwę świąteczną spędziły gdyńskie śledzie. No i trzeba przyznać, że tak opalonych (spalonych, patrz Marcin Malczyk) śledzi to jeszcze nie widziałem. Zaimponowała nam nie tylko ich opalenizna, ale i kultura gry. Stare porzekadło mówi, że gra się jak przeciwnik pozwala - my tego dnia pozwaliliśmy na dosłownie wszystko.

To był mecz kontrastów. Oni spędzili przerwę na "Kanarach", my - jak to się poczciwie określa - "na własnych obiektach". Oni grali na ciemno-granatowo, my na biało. Ich budowa fizyczna graczy (patrz Marcin Malczyk) sprawiała, że wyglądaliśmy jak drużyna juniorów. Dwie górne kończyny naszego Damiana Pielocha  odpowiadały jednej wspomnianego Malczyka (o różnicy w opaleniźnie nie wspomnę)..

Ich twarda obrona sprawiała, że byliśmy nieporadni jak dziecko we mgle. Jakby tego było mało, według nas akcja trwa nie 24 sekundy, ale jak w amerykańskiej lidze uczelnianej - około 35. Trzykrotnie w bezmyślny sposób traciliśmy z tego powodu piłkę. 

Dziś oglądaliśmy zupełnie innych biało-niebieskich w porównaniu z tymi z okresu październik-grudzień. Zmieniły się nazwiska, doszły kontuzje. Być może z tego powodu nasza gra się nie kleiła. W akcji prezentowali się Ci, których do tej pory oglądaliśmy epizodycznie lub wcale. 

Ł. Muszyński - szok. Po prostu szok. Coś w nim pękło. Był dla nas niezbyt zdecydowanym, przygaszonym człowiekiem. Po pierwszym dunku krzyknął wyraziście "aaaa !". Coś w nim drgnęło. Od tego momentu stał się latającym wirtuozem. Czarował w powietrzu. Kapitalny wsad w kontrze nad ogromnym, o 16 cm wyższym Wojdyrem plus potem równie niepowtarzalny dunk z faulem. Zszokował nas wszystkich. Gdy piszę te słowa wciąż nie mogę wyjść z podziwu. Wiem jedno - chce poznać jego dietetyka lub jego nowe "witaminy". A może po prostu zmienił dostawcę płatków ? W przestworzach: wielki, na lądzie: mniej spektakularny. 6/13 za 2, 10 zb, 13 pkt. Najlepszy dziś w naszej załodze. Od dziś na mecze chodzimy głównie dla niego. I już nawet ta jego ograniczona mimika nam nie wadzi.
M. Kowalski - nie można mieć do niego pretensji. 4/7 z gry. 11 pkt. Bardzo spokojny w grze, wywarzony, choć trochę za bardzo asekuracyjny. 
D. Pieloch - z powodu kontuzji Józka, dziś długo w grze.  Słabe 3/11 z gry, ale 5 przechwytów. 9 pkt. Na plus to, że chociaż trafił trójkę, co dziś w wykonaniu biało-niebieskich wojowników było nie lada wyczynem.
M. Wróbel - dużo lepiej niż w Siedlcach. Tam jednak było dno, więc "dużo lepiej" nie oznacza, że dobrze. 4/8 z gry, 8 pkt, ale tylko 3 zbiórki
A. Stochmiałek - zaskoczenie nr 2. 4/5 z gry, 7 zb, 8 pkt. Dostał więcej minut, co zamienił na eval 16. Raz nawet trafił z póldystansu, co było nie mniej zaskakujące jak monster wsady Muszyńskiego.
M. Nitsche -  chodząca sinusoida. Denerwuje nas jego nierówność. W Siedlcach był jednym z liderów. Dziś wymagaliśmy tego samego. Niestety, zadanie go przerosło. Postanowił kontynuować swoją serię odświętnych, dobrych meczów. 1/10 z gry, 4 pkt. Nawet te 4 przechwyty go nie ratują.
J. Kietliński - najsłabszy na boisku. Nie podjął chyba ani jednej dobrej decyzji. Jak na rozgrywającego to złe wieści. W jednej z akcji nie zorientował się, że w grze jest zegar 24 sekund, a 8 tychże sekund na przekroczenie połowy okazało się dla niego za mało. Bardzo prosty błąd jak na kreatora gry. Eval -7 mówi w zasadzie wszystko. 0/5 z gry, 0 pkt. Same jaja w statystykach. Mi do śmiechu jednak nie jest. Bonusowo - 3 straty.
Ł. Grzywa - bardzo krótko w grze. W ataku bał się spojrzeć na kosz. 1 blok z pomocy, który widzieli wszyscy z wyjątkiem pana od statystyk.
H. Murzacz - pierwszy z naszych 16-latków. Jeszcze nie do końca wie, o co chodzi w strefie. 10 minut w grze. W obronie miotał się niesamowicie. W ataku koledzy nie chcieli podawać, bo też trochę się miotał. Na plus ładna penetracja pod basket i trzeźwa asysta.
O. Pawlikowski - drugi z naszych 16-latków. Epizod na parkiecie. W obronie opuszcza ręce, co kończy się faulem. Niby prosty błąd, ale dużo starsi od niego też go popełniają.

Kołcz Aron -  trudno się do niego przyczepić. Rotował jak szalony, Szukał entuzjazmu u naszych graczy, namiastki polotu w grze. Kombinował, grał niskim składem (Kowalski plus Kietliński). Wydawało się, że ma więcej energii przy linii bocznej (dosłownie przy linii) niż nasi w boju. Pobudzał do walki, ganił, starał się reagować na to, co się dzieje na boisku. No i ta jego skromność gdy skandowaliśmy jego nazwisko.

Spotkanie nagrywały aż cztery kamery (!?) Czyżby retransmisja z tego widowiska miałaby znaleźć się na TVP Sport ? Gdybym wiedział, że nasz Muszyński Łukasz będzie tak fruwał sam skombinowałbym kamerę i sprzedał nagrania amerykańskim skautom. A może to rodzina Łukasza z Mazur się zjawiła, licząc na jego ponadprzeciętny występ ?

Czasem w sporcie zdarzają się mecze jak te. Mecze, gdy - niczym puzzle - nic nie trzyma się kupy. Czekamy na powrót do gry weteranów i liczymy na poprawę. "KS - i na dobre i na złe !".

wtorek, 18 stycznia 2011

"Śledź po wałbrzysku"

W następnej kolejce nasi muszą zabawić się w kucharza. Najwyższy czas stworzyć danie, o wdzięcznej nazwie "Śledź po wałbrzysku" - koniecznie polane biało-niebieskim sosem. Gdyńskie śledzie zawitają do naszego kotła. Naszym zadaniem będzie je wypatroszyć i przetrawić.

Niestety, jest parę gdyńskich śledzi, które mogą nam sprawić poważne problemy trawienne. Zwłaszcza te większe. Tomasz Wojdyła i Tomasz Andrzejewski to wyjątkowo niestrawne śledzie. Obaj dominują w lidze jeśli chodzi o punkty i zbiórki. Naszą odpowiedzią jest nowo sprowadzony olbrzym, który jednak nie należy do grupy najlepiej obeznanych w rybołówstwie. Drugiego, równie rosłego rybaka na naszym kutrze brak. Ością w gardle mogą nam stanąć także obwodowi Grzegorz Mordzak oraz Marcin Malczyk. Jak to ość, ruchliwi, niewygodni. Potrafią poprzeszkadzać.

Nasz port rybacki oddalony od morza jest o 600 km. Za odpowiednik morza robi u nas pobliski zalew, z resztą niewiele większy od miejskich basenów. Nic więc dziwnego, że wielu z nas na pytanie o ulubioną rybę, bez namysłu odpowiada: makrela.

Połów zbliża się wielkimi krokami. To śledzie są faworytem w tym pojedynku. Jako szczury lądowe bez grosza przy duszy, dysponujemy dość skromnym repertuarem sposobów na udany połów. Dwóch naszych jednak nadmorskie okolice zna dość dobrze. Tamże sięgają ich korzenie. Mateo oraz ostatnio nasz pierwszy rozgrywający Wicher, muszą przypomnieć sobie najlepsze techniki łowieckie.

Gdy mowa o śledziach, możemy wyróżnić wiele ich rodzajów: śledź pacyficzny, atlantycki, sałaka (?), śledź obły, patagoński czy złotośledź. Nas czeka trudne starcie ze śledziem o wdzięcznej, łacińskiej nazwie "assecos prokomos". Śledzie te dzielą się na dwa rodzaje. Te lepsze, smaczniejsze, pływają po wodach nam niedostępnych. Od lat nie ma w naszym kraju na nie mocnego. Typ tych śledzi, z którymi my się zmierzymy nie jest tak wykwintny i drogi, co nie oznacza wcale, że nie zna swojej wartości.

Fachowy portal MniamMniam.pl podaje:

"Śledzie - najpopularniejsze u nas ryby morskie, dość ościste, o charakterystycznej woni. Solone trzeba moczyć przed przygotowaniem około 12 godz. w zimnej wodzie. Krócej - 30 minut do godziny - moczy się filety. U nas śledzie najczęściej podaje się na surowo - w oliwie lub różnych sosach. Śledzie wspaniale nadają się do smażenia, duszenia i pieczenia. Smażone można zamarynować i wcinać razem z ościami."

W przygotowaniu "Śledzia po wałbrzysku" nam będzie zależało by zrobić z nich filety i strawić w 40 minut. Nie dłużej. Czas przygotowania dzielimy na cztery części, po dziesięć minut każda. Ważne, by te gdyńskie śledzie były surowe zarówno w ataku jak i obronie, koniecznie zalane biało-niebieskim sosem (odpuszczamy w tym momencie wyżej wymienioną oliwę). Według tego portalu śledzie podobno "świetnie nadają się do smażenia, duszenia i pieczenia". No i o to chodzi. Musimy je usmażyć w naszym "wałbrzyskim kotle". Śledzie muszą zostać podduszone naszą energią i entuzjazmem w naszym na nie natarciu. W momencie gdy śledzie gdyńskie - dzięki naszej świetnej postawie - będą tak nieporadne, że aż czerwone ze wstydu, wtedy właśnie będziemy pewni, że zachodzi proces pieczenia. Gdy już się usmażą, nawet ich ości (Mordzak i Malczyk) nam nie będą w stanie zagrozić.


Byle tylko nie było tak, że "gdzie kucharzy 12 tam nie ma co jeść" . My, obserwatorzy na hali, po ciężkim (jak to w środy) dniu, będziemy bardzo głodni. Czekamy na "śledzia po wałbrzysku".

niedziela, 16 stycznia 2011

Gdy liczby kłamią

Panuje opinia, że cyferki są nieomylne, że niczym gwiazda betlejemska wskazują odpowiednią drogę. Mówi się, że są bezlitosne. Są prawdomówne, nie sposób je przekupić. Kochamy je za to. Czarno na białym, logicznie, transparentnie przedstawiają nam wynik.

Okazuje się jednak, że jest pewne miejsce w naszym kraju, gdzie prawa logiki mają wolne. Wagarują. Siedlce, bo o nich mowa, to najwyraźniej samozwańcza, odrębna kraina na mapie Rzeczpospolitej. Podejrzewam, że biją tam własną monetę i prowadzą własną politykę zagraniczną. Siedleckie numerki pozbawione są sensu, z racjonalnego punktu widzenia nie jesteśmy w stanie ich pojąć.

Nasi wygrywają z SKK, rzucając 59 punktów. Trafiamy zabójcze 27 proc. za 2 (12/44). Słownie: dwadzieścia siedem. W normalnym świecie nie zdarza się wygrywać z takimi numerkami. Cytując klasyka: "Polska to dziki kraj". By dotrzymać nam kroku, nasi rywale trafili 20 proc. rzutów za 3 (4/20) oraz magiczne 53 proc. za 1 (14/26). Wychodzi na to, że w województwie mazowieckim występuje inna cyrkulacja powietrza. Stężenie azotu prawdopodobnie przekracza tam dozwolone normy.

Wygrywamy 59:58.  Ktoś powie, że był to mecz obrony, aż wióry leciały. Osobiście jestem bliższy stwierdzenia, że zawodnicy obu ekip ostatni raz do kosza rzucali jeszcze w starym, 2010 roku. Potrzebna jest opinia kogoś, kto na meczu był. Na forum siedleckiej drużyny napisano:

"Ten mecz to była jakaś katastrofa, z resztą nie tylko w naszym wydaniu ale i gości. W ostatniej kwarcie zagrania naszych koszykarzy (SKK) wywoływały na trybunach salwy śmiechu co nigdy wcześniej się nie zdarzało."

To musiał być szalony mecz. Oni grali bez swoich liderów - nie było Misia, Okoły. My, obdarci bezczelnie z trzech naszych najlepszych strzelców (Ustar, Krzysiu i mający problemy zdrowotne Jasiu). Ktoś musiał się objawić. Wyjść ten jeden raz z cienia. I stało się. Głupio jest cytować samego siebie, ale w poprzednim wpisie zakładałem:

"Na co liczę prywatnie ? Na to, że komuś zwyczajnie wyjdzie mecz. Patrząc po statystykach dawno dobrego meczu nie miał Mateo Nitsche, także paradoksalnie na niego liczę najbardziej."

No i Mateo zaskoczył. Zębatki wreszcie się zazębiły. Może nie zaimponował skutecznością, ale w końcu trafiał. Nareszcie dostał więcej minut (37), co przełożył na punkty. To nie on jednak był tego dnia największą gwiazdą. To był dzień weterana. Józek ewoluował. Pamiętamy jego eval -8 sprzed paru kolejek. Teraz możemy z czystym sumieniem o tamtym evalu zapomnieć. Józek kończy mecz z 15 pkt i evalem 20. Wow.

Czas na poszczególne podsumowania naszych bohaterów:

M. Nitsche - 17 pkt, 5/12 z gry. Co by jednak nie pisać, najlepszy jego występ od kiedy stał sie biało-niebieski
B. Józefowicz - szalony. Nie ma takiego drugiego jak on jeden. W pierwsze 15 minut rzucił 13 pkt z 26 drużyny. To był moduł "kill them all". Był gorący niczym dobrej jakości piec kaflowy. Potem się uspokoił. Trochę sie przegrzał. 15 pkt, 6/10 z gry, 7 zb, 4 as - takiego Józka chce pamiętać.
M. Kowalski - cichy bohater. W końcówce trafia ważne dwa osobiste. 4 pkt ale 100 proc. z gry.
J. Kietliński - nasz Wicher chyba pierwszy raz pojawił się w pierwszej piątce. 1/8 z gry, ale za to 7 zb i 5 as. Trochę szumu narobił. 8 pkt.
M. Wróbel - nie wiem co się z nim dzieje w tym sezonie. Jest cieniem cienia samego siebie. 1 pkt, 0/9 z gry, 5 fauli, eval -2. Statystycznie najgorszy element układanki tego wieczoru, bo nawet zbiórek za wiele nie miał. Coś za długo szuka tej formy. Czas odbić się od dna. Na pocieszenie: gorzej już być nie może.
Ł.Grzywa - 30 minut w grze. W ataku jak zwykle sztywno - 4 pkt. Nie od tego on jednak jest. 9 zbiórek i uwaga, uwaga - 6 bloków ! O to właśnie chodzi. Ustar ( w debiucie w Siedlcach eval -1) zaginął gdzieś pod jego rękoma. Łukasz zaczyna się spłacać jak Alaska niegdyś Amerykanom.
Ł. Muszyński - nasz "Ice cold face". Miał odejść. Szukałem go w rosterze lublińskich rzemieślników. A on jednak u nas. Jego pojawienie się w składzie było nawet większym zaskoczeniem niż wysoka forma Józka. 1/9 z gry, 5 pkt, eval -1, Generalnie dość daleko od miejsca "Stacja Rewelacja". Wciąż czekamy na jego pierwszy wyraz emocji na twarzy.
A. Stochmiałek - szokująco aż 16 minut w grze. Taka ilość minut na boisku to nieco ponad jego siły. 2 pkt, -2 eval.
D. Pieloch - znowu krótko. Tafił trójeczkę i tyle go w grze widzieliśmy.

Doliczając walkower z Tychami, mamy na koncie już 5 wygranych w 16 meczach, a tego typu nagłówki z rozgrywki.pzkosz.pl (ten pod nazwą: "Niespodzianka w Siedlcach") czyta się - nie powiem - przyjemnie:
"Podczas przerwy świąteczno-noworocznej drużyna Victorii Górnika Wałbrzych straciła dwóch wyróżniających się graczy. Jeden z nich Maciej Ustarbowski, zagrał w sobotę przeciwko swojemu byłemu pracodawcy. Niespodziewanie SKK Siedlce, z Dawidem Brękiem w składzie, uległo jednak Górnikowi 58:59, a 17 punktów dla gości zdobył Mateusz Nitsche."

Hej, hej KSG !


Dominik

piątek, 14 stycznia 2011

Przed siedlecką bitwą

Oj naczekaliśmy się, naczekaliśmy...

Wiele mroźnych dni minęło od czasu, gdy nasi wyszli na parkiet pobiegać za piłką. Już w sobotę, 15.01 pojedynek w Siedlcach. Tak jak oni (przynajmniej tak mi się wydawało) w październiku do nas, tak my teraz do nich jedziemy trochę bez argumentów. 

Gdy beniaminek odwiedził nas w październiku byłem przekonany, że wygramy to nie wrzucając nawet najwyższego biegu. Oj bardzo się myliłem. Chyba wtedy te biegi nam się trochę zakleszczyły, bo SKK okazało się zespołem który - nas kibiców - całkowicie zaskoczył. Znaliśmy u nich tylko jednego gracza - żywą legendę pierwszoligowych sal gimnastycznych, Misia Piotra. Od niepamiętnych czasów karci nas pod koszem za każdym razem gdy pojawia się w wałbrzyskim kotle. Nie inaczej było tym razem.

Ufff.... na szczęście to wygraliśmy. Benzyny nie zabrakło do samego końca. Bak - dziurawy jak szwajcarski ser - dowiózł paliwo do 40. minuty. 82:73.

Cóż z tego. To ekipa z miasta braci Mroczków jest wyżej w tabeli niż my. Z bilansem 6-9. Jedyne co możemy dostrzec w tym wyścigu o utrzymanie to ich plecy. W meczu u siebie aż 47 punktów z 82 drużyny rzucili ci, których już u nas nie ma. Krzysiu i Ustar tamtego wieczoru byli dla naszej ekipy tak ważni, jak podmuchy wiatru w pozbawionych wentylacji salach wykładowych wałbrzyskiego PWSZ. Jakby tego było mało, Ustar gra teraz właśnie dla nich.

Dość szybko się okazało, że siedlecki beniaminek to nie tylko pan Miś, ale także chociażby szerzej nikomu nieznany Rafał Wójcicki, który ze średnią 6,4 asyst na mecz, lideruje tej klasyfikacji w lidze. Do ekipy naszego rywala dołączył także z extraklasowej Kotwicy Kołobrzeg perspektywiczny rozgrywający Dawid  Bręk o którym głośniej było w poprzednim sezonie. W obecnym ten 21-latek nieco spuścił z tonu.


Trudno raczej przed takim pojedynkiem być optymistą. Tym bardziej dlatego, że ostatni raz na wyjeździe wygraliśmy w kwietniu 2010. Od czasu naszej ostatniej wygranej na wyjeździe miała miejsce tragedia smoleńska, pory roku zatoczyły koło, wybuchła słynna "afera wałbrzyska",  a juniorzy wygrali ze Śląskiem.

"Górnik po ostatnich osłabieniach to murowany kandydat do spadku, jeśli chcemy się utrzymać nie możemy przegrywać z takimi rywalami"

To wypowiedź niejakiego Ryby z forum siedleckiej ekipy. Takie słowa bolą, ale pan Ryba trochę racji ma.

Zamiast bla bla o SKK, skupmy się na tym co możemy zaoferować my. Raczej mało jest prawdopodobne żebyśmy zaskoczyli siedlczan tak, jak angielskie czołgi zaskoczyły Niemców nad Sommą w 1916. Próbować jednak trzeba.

Biało-Niebiescy muszą:
  • uaktywnić w ataku kogoś kto nie ma ksywki "Jasiu". Kandydaci ? Kowalski, Wróbel i Nitsche.
  • powalczyć na zbiórce z parką Ustarbowski-Miś . Kandydaci: Jasiu plus Grzywa w życiowej formie
  • poprawić kreowanie akcji ofensywno-zaczepnych. Kandydaci: Marcin Kowalski. No one else.
  • trafiać zza łuku. Ktoś z naszych "wyborowych" strzelców musi choć raz się w wyborowego przemienić.
  • odpalić moduł "Józek kill them all"
Na co liczę prywatnie ? Na to, że komuś zwyczajnie wyjdzie mecz. Patrząc po statystykach dawno dobrego meczu nie miał Mateo Nitsche, także paradoksalnie na niego liczę najbardziej.

Nadzieja umiera ostatnia.

Wspominki: AW 23

Pamiętacie tego młokosa, który grał dla biało-niebieskich w sezonie 2008/09 ? Przywdziewał koszulkę z numerem 23, grał jako rozgrywający i rzucający i generalnie był chyba najjaśniejszą postacią naszego teamu w przekroju całego - smutnego z powodu spadku - sezonu w ekstraklasie. W ostatnim numerze tygodnika "Basket", czytam że ten młokos 26.12.2010 zmienił stan cywilny. Urodzony 1989 roku (data szczególna również dla autora bloga) rodowity torunianin uznał, że to najwyższy czas na żeniaczkę. Jego wybranką jest niejaka blondwłosa Natalia. O kogo chodzi ? Oczywiście o Adama Waczyńskiego, obecnie gracza Trefla Sopot.

Nie ukrywam, że w tamtym mizernym sezonie był to mój ulubiony gracz KSG. Wtedy ledwie jako 19-letni gracz przychodził do nas z Wybrzeża w podejrzanych okolicznościach. Media obwieszczały jego kontrakt ze Zniczem Jarosław, ale jakimś dziwnym trafem wylądował na Dolnym Śląsku. Mamy rok 2008. Wiedzieliśmy o nim tyle, że jest wielkim talentem polskiej koszykówki. Talentem, jakich co roku pojawia się wiele, ale spełnia się mniej niż połowa. Do tej pory grywał strasznie krótkie epizody w Prokomie (krótsze nawet od naszego Rataja w tym sezonie... chociaż... hmmm...no nie aż tak krótkie). W wieku 15 lat był najmłodszym w historii graczem, który zagrał w ekstraklasie. Jego rekord został pobity w 2009 przez niejakiego Huberta Murzacza (kogo?).

Cieszyłem się z tamtego transferu. Czułem, że będzie wzmocnieniem. W życiu jednak nie spodziewałem się, że AW 23 wniesie do gry aż tyle. My - jak to my - zaczynamy sezon od koszmarnego bilansu 0-5, ale Adam rzuca kolejno 13, 13, 14, 18 i 10 pkt. Imponował skutecznością zza łuku. Przede wszystkim jednak zaskakiwała mnie jego niesamowita dojrzałość i opanowanie w grze. Nie znając jego metryki, trudno było przypuszczać, że "Waczu" miał tylko 19 lat. Sezon - jakże nieszczęśliwy, upokarzający i smutny dla biało-niebieskich kibiców - dla Adama był swoistą trampoliną do zawodowej kariery. Grając w Wałbrzychu/Świebodzicach notował w 26 meczach (19 w s5) 10,4 pkt, 47 % za 2 i 42 % za 3. Zaraz po biało-niebieskim sezonie jego akcje poszły w odwrotnym kierunku do akcji z amerykańskiej giełdy z 1929 roku. Tam akcje spadały, początkując wielki kryzys. U Adama nastąpił natomiast wzrost ich wartości.
W 2008 był dość anonimowym "zdolniachą" na koszykarskiej scenie, dziś jest już rozpoznawalną postacią, uczestnikiem meczów gwiazd oraz poważnym kandydatem do gry w seniorskiej reprezentacji Polski. Miło, że to wszystko tak naprawdę zaczęło się w Górniku Wałbrzych.  

Dojrzały i opanowany na boisku, odpowiedzialny również poza nim, o czym z resztą sam mówi w wywiadzie dla "Basketu". Pozostaje życzyć powodzenia i przeprosić za to, że nasz klub tak długo zalega z wypłatą zaległych mu pieniędzy.


wtorek, 11 stycznia 2011

Lepienia dziur ciąg dalszy

Krzysiu i Ustar są juz poza Górnikiem. Dwie cegły wypadły z naszego monolitu. Ściana stała się uboższa o dwa elementy. Na nasze nieszczęście ta ściana o której tu mowa to ściana nośna... Czas więc zacząć łatać te nasze ubytki. Doszedł Marcin Kowalski, ale doszedł jeszcze ktoś... Trenerze - czas złożyć zamówienie na biało - niebieski komplet wielkości prześcieradła. ON wrócił.

He is in town

Łukasz "z zasady nie kończę akcji wsadem" Grzywa ponownie w naszych szeregach. 210 cm wzrostu. Zapewne Łukasz jeszcze ten jeden raz stanie się najwyższym obywatelem naszego powiatu. Gdy przychodził do nas przed rokiem po raz pierwszy, nasi chyba liczyli na coś więcej. Konsekwencję przejęcia czegoś/kogoś ogromnego mogą być różne. Czas na krótką lekcję historii.

W 1867 roku Stany Zjednoczone na czele z prezydentem Andrew Johnsonem za śmieszne pieniądze przejęli OGROMNĄ Alaskę od Rosjan. My w 2009 przejęliśmy również za śmieszne pieniądze, również OGROMNEGO Łukasza Grzywę.

Różnica polega na tym, że dodanie Alaski do USA okazało się strzałem w dziesiątkę. Bogactwo surowców naturalnych oraz zasoby ropy naftowej z tamtej krainy wzmocniły gospodarkę amerykańską. W naszym przypadku dodanie Łukasza nie okazało się nie tylko strzałem w dziesiątkę, ale nawet - na początku - nie okazało się w ogóle strzałem (rzutem) w obręcz. O co chodzi ?

Początku Łukasza w naszej ekipie były - mówiąc delikatnie - słabe. Stając na linii osobistych, rzut (pchnięcie ?)  naszego olbrzyma tylko co jakiś czas spotykało się z obręczą. Pamiętam to zażenowanie na trybunach gdy piłka po jego rzucie odbiła się od tablicy, nie będąc nawet blisko obręczy...

Wydawało się, że na tym transferze wyszliśmy jak Zabłocki (pozdrowienia dla Tomka Zabłockiego) na mydle. Z czasem było lepiej. Łuki zaczął trafiać dość regularnie rzuty wolne. Ciągle jednak nie był agresywny w ataku. Pomimo wzrostu miewał problemy z trafianiem spod samej dziury. I wcale nie był dominatorem na bronionej lub atakowanej desce. Prędzej już był terminatorem - jego ruchy były bardzo mechaniczne, sztywne, często wydawał się nam na boisku troszkę zardzewiały.       

Teraz wraca. Szybko się okazało, że nasz wałbrzyski ekosystem jest jedynym przyjaznym mu miejscem. Jako wychowanek WKS Śląska nie przebił się do rotacji. Na wygnaniu w MCKKSKKICCS Jaworzno trener unikał go, niczym diabeł święconej wody. I tak oto trafił do nas. Sezon w KSG zakończył z 4 pkt i 4 zb na mecz, co i tak jest jego rekordem kariery.

Działacze nie zapewniają nam żadnych emocji. Sprowadzają ludzi o których wiemy wszystko. Brak nutki dramatyzmu, odrobiny niepewności jak nowy gracz wkomponuje się w zespół.

Zadaniem Łukasza będzie prawdopodobnie ograniczać się do wystawiania rąk najwyżej jak potrafi w obronie, uważając przy tym by nie spalić popełnić błędu trzech sekund. Jego rola niewiele będzie różnić się od roli stracha na wróble (nie chodzi tu bynajmniej o naszego Wróbla). Łukasz będzie stał i odstraszał podkoszowe, nieprzyjacielskie naloty. Bardzo byśmy chcieli, żeby co wieczór notował 15-15, ale wiemy dobrze że tak nie będzie. Dobrze by było jednak gdyby tych zbiórek w porównaniu z rokiem ubiegłym przybyło.

Bardziej może zastanawiać, co wniesie do gry Marcin. Wszyscy w mieście - nawet pani sprzątaczka z mojej szkoły - wiedzą, że na gwałt bardzo potrzebujemy rozgrywającego. Kreatora. Kogoś kto najpierw pomyśli, popatrzy i będzie się starał najpierw podać,a nie szukać obręczy. Przy okazji liczę, że nasz nowy-stary nabytek pogrozi od czasu do czasu rzutem.

Jak szczelnie te nasze dziury zostały zalepione przekonamy się już niebawem.

Dominik

poniedziałek, 10 stycznia 2011

Na starych śmieciach

Marcin Kowalski wraca do nas. Jest to postać, którą kibicom nie trzeba zbytnio przedstawiać.
No, chyba że tym młodszym (autor bloga już taki młody nie jest,a widmo sesji sprawia że siwych włosów przybywa w tempie podwójnie przyśpieszonym).

Marcin to nasz wychowanek. Szczerze, jest to gracz mało chrakterystyczny. Może dlatego, że przez CAŁĄ swoja wałbrzyską karierę był w cieniu swojego wałbrzyskiego rówieśnika, grającego na tej samej pozycji - niejakiego Glapy (?) , który to teraz jest naszym zagrożeniem bo kreuje grę żółto-czarnego tarana z Podkarpacia.

Byli jak Batman i Robin. Jeden zgrywał bohatera nocami w hali na ul.Wysockiego, drugi - niby też bohater - ale tak jakby w cieniu, przygaszony, zbierający resztki ze stołu. O jednym mówili wszyscy, o drugim od święta ktoś napomknął. Pomiędzy nimi nie było statusu quo. Nie było znaku równości. Marcin był Robinem. Teraz ma okazję podmienić peleryny, zasiąść w pustym już biało-niebieskim batmobilu. Stoi przed szansą zostania Batmanem.

Jak każdy szanujący się superbohater, Marcin miał swoje momenty. Parę sezonów temu przez krótki czas (ale jednak) był liderem klasyfikacji strzelców zza łuku w I lidze. Zastalowi kiedyś rzucił 17 pkt.

Teraz - w godzinę ciemności nad Gotham City Wałbrzychem znów zaświecamy magiczne, batmanowe logo. Tym razem jednak wiemy, że odpowie nam Robin. Czekamy aż nasz bohater zawita na salony superbohaterów. Herosowa ekstraklasa. Miejsce dla najlepszych. Wysłużonego schabowego zastępuje tam homar. Polską "czystą" zamienia się na podawane na srebrzystej tacy Chianti. Ale kto wie, Marcin może akurat lubi schabowe ?

Potrzebujemy łowcy punktów, człowieka stanowiącego realne zagrożenie w ataku. Dla Marcina będzie to szansa. Wraca do I ligi ze świata umarłych (zwanym również II ligą polską). Czas wskrzesić dawne moce, zwłaszcza te zza łuku.


Nasz Robin był już członkiem nienajgorszych biało-niebieskich zbieranin. W 2007 świętował z nami teleportację do ekstraklasowego wymiaru, wcześniej - wraz ze wspomnianym wyżej Batmanem - wzbogacili się o srebro na MP juniorów starszych, gdzie ówczesnego Jockera (F. Dylewicz) nie byli w stanie zatrzymać.

Walcząc z przestępczością na zesłaniu w lidze umarłych nasz Robin trafił 21 z 50 trójek (42 %), za dwa 54 % (kolejka Chianti w nagrodę ! ). 9.0 pkt na mecz. Krzysiu w tamtej lidze miał tych oczek na mecz 18. Tak dla porównania.

Najwyższy czas stać się Barmanem Batmanem.


Dominik

niedziela, 9 stycznia 2011

Nihil novi

Na mecze grup młodzieżowych spod flagi biało-niebieskiej dość regularnie chodzę od dwóch lat. W tym czasie nauczyłem się jednego: rozgrywki młodych adeptów koszykówki są ściśle kontrolowane przez niezmieniające się prawidła. W matematyce 2+2 ZAWSZE równa się cztery, zasady dynamiki Newtona pozostają także BEZ ZMIAN. NIEZMIENNIE też najbardziej smakują nam czerwone truskawki (a nie te blade, niedojrzałe). Jaki to ma związek z koszykówką? A no taki, że spotkania naszych juniorów z rówieśnikami z pierwszej ekipy WKK Wrocław (na pewno rówieśnikami?) również ZAWSZE kończą się tak samo, tu: zniszczeniem, annihilacją, zagładą. Nie ma wyjątków. Ci ze stolicy Dolnego Śląska są zawsze naszym katem i oprawcą (może dlatego grają  na czarno ? Wszystko zaczyna się kleić w logiczną całość). 57:105.  
To chyba tyle jeśli chodzi o jakieś wnikliwe podsumowania statystyczne. Ktoś zaraz powie,że w juniorskiej koszykówce liczy się przede wszystkim nauka. Tylko jak to wytłumaczyć nam: kibicom, ojcom, matkom, braciom czy siostrom zgromadzonym na hali?

Topnieją lody. Przyszło ocieplenie. Pod stopami ślisko i niepewnie. (Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że na hali młodzi koszykarze będą równie niepewni, ślizgając się nie mniej niż ja chwilę wcześniej na powietrzu). Szczerze to nie wierzyłem, że nasi roztopią tą górę lodową oddzielającą nasz wymiar od tego w którym znajdują się gracze WKK. To tak jakby porównać FIFĘ 2004 a FIFĘ 11. Niby to samo, ale różnic nie brakuje. Założyłem, że porażka 30 pkt będzie sporym osiągnięciem. Naprawdę. Na tle ogranych wrocławskich bestii nie byłby to wynik wstydliwy. W rozgrywkach młodzieżowych WKK wydaje się grać w innej strefie czasowej. U nich czas jakby płynie szybciej. Gdy są w obronie 24 sekundy na rozegranie mija dla nich, mniej więcej po sekundach 10, gdy to przerywają akcję przechwytem. Gdy nasi byli w ataku, często okazywało się, że wrocławianie...też już byli w ataku bo właśnie oto zabrali nam piłkę i wypuścili wzorową kontrę.

W drodze na hale przechodziłem obok busu wrocławskiego dream teamu. Pan kierowca siedział spokojnie w środku czytając gazetę jakby był przekonany,że nie ma co podnosić się z ciepłego siedziska bo chłopaki pewnie jak zawsze wygrają, a on sam już jest znudzony oglądaniem ich pogromów.

Nasz punktowy lider Wieczorek Kacper średnio notuje prawie 30 oczek w meczu. Dziś też był najlepszym stzrelcem KSG. Rzucił... 11 punktów. Nasi podawali do niego nawet gdy ten był podwojony czy potrojony. Kacper - nasz podkoszowy - próbował wszystkiego. Rozgrywał (!?), zbierał, rzucał, mijał, podawał i nawet Ich bestię zablokował. Niestety, dziś boisko było dla naszego strzelca zaminowane jak pola w Kambodży z tym, że Kacper zamiast na miny nadziewał się na to kolejnego obrońcę w czarnym stroju. Gdy nasi mieli piłkę wielokrotnie wyglądali jak zranione zwierzę, próbujące wydostać się z sideł bezlitosnego myśliwego. Tak blisko grali Ich obrońcy. W pewnym momencie nie miałem już wątpliwości, że gramy pięciu na dziesięciu. Przy naszym zawodniku zaraz - niczym z podziemi (innego wymiaru?)- wyłaniało się dwóch czy trzech Ich. Zaraz zakładali swoje sieci, a my w nie łatwo wpadaliśmy. Tego dnia byliśmy bezbronni.

Były jednak pozytywy. Widzowie. A raczej ich liczba. Na mecze juniorów chodzą naprawdę całe rodziny: przede mną siedziała parka z dwójką dzieci po parę wiosen na sztukę. Takich przypadków było wiele. Rodzice zawodników, ich koledzy, koledzy kolegów, koleżanki, koledzy koleżanek, koledzy kolegów koleżanek, koleżanki koleżanek. Akcje promocyjne meczu prowadzone przez facebooka chyba odnoszą skutek.

Tak jak nie miałem wątpliwości jak skończy się ten mecz, tak też nie mam wątpliwości, że w pojedynkach z innymi rywalami magicznie przepoczwarzymy się znowu w herosów, odbijając sobie WKK-owskie zagłady.

piątek, 7 stycznia 2011

O kołczu naszym słów kilka(set) part 2


Wciąż dryfujemy po pierwszoligowych morzach i oceanach. Trwa sezon 2010/11, a nasz biało-niebieski masztowiec chyba na dobre osiadł na mieliźnie.

Zawsze jednak może być gorzej. Zawsze.

Wrzesień 2010. Tamten miesiąc w planach miał stać się najczarniejszym w dziejach naszej wałbrzyskiej morskiej myśli technicznej. Lokalny skryba jeden za drugim powtarzał, że produkcję wstrzymano, a obecny na daną chwilę tonaż nie wystarcza by dalej pływać po pierwszoligowych oceanach. Wśród nas, szczurów lądowych, przyglądających się poczynaniom biało-niebieskiego szturmowca gdy ten w porcie stacjonuje, były to wieści przerażające. Wtedy to ni stąd, ni zowąd przemówił kołcz nasz Aron. Obwieścił, że okręt popływa podryfuje jeszcze po tych samych wodach co rok wcześniej.

Styl się zmienił za to. Rok temu naszą siłą magiczną były rzuty z dystansu. Pociski z 6 m i 25 cm dziurawiły zbroje przeciwników niemiłosiernie. Jeden z najważniejszych naszych górniczych agresorów, Buczyniak Sławomir pływa teraz pod inną flagą. Dowódca nasz zmienia system ataku. Permanentnie nie odpalamy już z daleka pocisków, po przybyciu Ustara - młodego, acz obytego w bojach za wielką wodą morskiego wilka, przenosimy ciężar swojej ofensywy pod samą dziurę. Nie pomogło. Nadal częściej kończymy pojedynki na tarczy. Niestrudzony nasz strateg Aron imał się wszelakich rozwiązań, pragnąc rzezi uniknąć. Rotował bezustannie. Szukał remedium na nasze rany ale łatwo nie było. Oddziały nasze zdziesiątkowano w porcie gdyńskim (105:71) oraz w okolicach Stargardu Szczecińskiego (99:62), gdzie były nasz kamrat Buczyniak skarcił nas drastycznie notując 17 oczek. Tendencja zwana "wyjazdową masakrą" utrzymuje się na dobrą sprawę od 2008 roku. Od tego czasu sporo krwi po objazdach utraciliśmy.

Jak tu naszego kołcza oceniać gdy się nawet w teorii nie zna podstawowego kroku obronnego? Co żem dostrzegł, to żem opisuję.

Na samym początku wypuścili się nasi na lublińskie pola. Wojownicy miejscowego Startu na papierze sprawiali wrażenie rannego zwierza, które tylko dobić trzeba. Zero argumentów. Ich główny łowca, Celej Tomasz, który to nas rok wcześniej niemiłosiernie pokaleczył, wypłynął w nieznane. I co nasi na to ? Ano nie podołali.

Normalnie cytat (za www.rozgrywki.pzkosz.pl) :

"Końcówka spotkania to znów sporo chaosu, ale już w obu ekipach, obronną ręką wyszli z tego zawodnicy Startu. Na kilka sekund przed końcem spotkania, za trzy trafił Myśliwiec wyprowadzając Start na prowadzenie 75:74. Goście mieli jeszcze jedną akcje ale jej nie wykorzystali. Ostatecznie Start Lublin pokonał Górnik Wałbrzych 75:74"
                                                                                            

I upolował nas - a jakże mogłoby być inaczej - Myśliwiec ! (ha!). W naszych szeregach, tradycyjnie w takich chwilach: CHAOS. Rzeczownik ten od jakiegoś czasu jest naszym pewnikiem jeśli chodzi o końcówki bojów. Prowadzimy dwoma oczkami. Kilkanaście sekund do końca. Faulujemy ? Skądże. Bronimy licząc na wałbrzyskie szczęście. Z tym że te wałbrzyskie szczęście na obcych polach rzadko nigdy się nie sprawdza. Mający 20 wiosen Myśliwiec nadział nas na pal. Kołcz nasz nie wybrnął z tego zadania obronną ręką. Niby może się zdarzyć każdemu.

Znowu cytat (www.rozgrywki.pzkosz.pl):

"83:83 na trzynaście sekund przed końcem gry. Za chwilę jednak miejscowi przeprowadzili akcję, po której Jakóbczyk trafił zza linii 6,75. Wydawało się, że akcja Górnika zapewni im zwycięstwo, zwłaszcza, że zegar pokazywał, że do końca meczu zostało 1,1 sekundy. Jednak po czasie wziętym przez trenera Mladena Starcevica koszykarze Górnika nie upilnowali Michała Nowakowskiego i ten rzutem za trzy doprowadził do remisu, a tym samym do dogrywki. W niej lepiej spisywali się podbudowani ostatnią akcją regulaminowego czasu gry goście."

Tym razem we własnym kotle spiekliśmy się strasznie. To nie tak miało być. No dobra, ci z Warszawy w tym sezonie są czymś w rodzaju nieśmiertelnych mocarzy. Cóż z tego skoro to było do wygrania. Prowadzimy trzema oczkami. Kołcz nasz powinien nakazać faul - cokolwiek: pociągnięcie za rękę przy próbie wyrwania miecza z dłoni, pociągnięcie niepozorne za zbroję. Dosłownie cokolwiek. A co było? Patrzymy jak ich człowiek zadaje nam cios prosto w serce. Minutę wcześniej byłem pewien, że od ilości decybeli "pójdą" szyby w tym naszym wałbrzyskim kotle. Po akcji Nowakowskiego była taka cisza, że można było wsłuchać się w nierówny oddech naszych wojowników. Byliśmy w obronie łagodni niczym ta biedronka na naszym kciuku w upalne dni. Dla mnie to jest błąd kołcza. Drugi w tym sezonie.

Wszyscy zgromadzeni trzymali się za głowy, nie dowierzając co właśnie przyszło im zobaczyć. Po minach naszych wojowników i naszego kołcza wiedziałem że tego pojedynku już nie wygramy. Kończy się 99:108.

------
Trener nie gra. Osobiście na trenerce się nie znam. W życiu widziałem jednak wiele meczów. Spartaczyliśmy to. W takich chwilach cięgi należą się nie tylko kołczowi ale i zespołowi. Jednak to kołcz rozrysowuje ostatnią akcję, nie playerzy. Nasz dowódca jest w wieku naszego captaina. Trochę to takie nie takie jak powinno być. Młodość, brak doświadczenia - coś w tym jest. Nasz kołcz ciągle się uczy. Żal tych dwóch meczów. W Arona wierzyć co by nie było trzeba. Klubu na zmiany nie stać, a Aron to równy gość: to z młodymi w wakacje w kosza pogra, to pogada, to pierwszy do młodszych powie "dobranoc" po udanym meczu gdy już przyszedł czas się do domu zawijać. Rok temu dokonał cudu. Utrzymał nas w lidze. Teraz, po roku, płaci frycowe. Czas być optymistą.

Płyń fregato biało-niebieska płyń...




Dominik

czwartek, 6 stycznia 2011

O kołczu naszym słów kilka(set) part 1

Po ocenie naszych playerów czas na subiektywne podejście od strony kibica do pracy naszego head coacha. Blog jest takim o miejscem, gdzie w sposób zdecydowany wylewamy z siebie to co nam na duszy ciąży, często nie znając się na rzeczy. Ja trenerem nie jestem, ale jestem kibicem i los biało-niebieskiej załogi jest mi wciąż drogi.

Arkadiusz "Aron" Chlebda - 32 lata. Seriously ? No kidding ?. Noł. 32 lata, a już pierwszy trener. Najmłodszy w lidze. Nasz krajan z naszej małej ojczyzny. Wywodzący się z tego naszego małego wałbrzyskiego piekiełka. W Górniku - mimo młodego wieku- już od lat. Najpierw jako kołcz naszej młodzieży, potem tłumacz naszych americana ballers z czasów ekstraklasy, następnie asystent kolejnych trenerów.

Pierwszym,najważniejszym na pokładzie człowiekiem jest od mroźnego, 18 dnia listopada 2009 roku. Sezon 2009/10, jesteśmy 0-6. Po żenującej porażce w Jeleniej Górze 82:74, po niemiłosiernym laniu w Krośnie (tak,tak z tym słabym MOSiRem Krosno), przyszedł czas na mecz w naszym kotle ze Zniczem Pruszków. Pamiętam tamte nastroje. Graliśmy tak niemrawo,że nikt nie wierzył w sukces z konkretną drużyną z Mazowsza. Sam na tamtym meczu nie byłem, wykręcając się jakąś nauką, brakiem czasu czy coś takiego. Nieważne. Ważne że wstydzę się tego. Nasi zatopili pruszkowską fregatę.100:89. Gdy czytałem o tym w gazecie pamiętam jak szczęka opadła mi do podłogi. 10 trójek, 52 % z gry, pięciu naszych bohaterów z dwucyfrówką w punktach. To był mecz (podobno, bo przecież mnie nie było). Z tej gazety pamiętam też zdjęcie naszego nowego head coacha. Uradowany, z rękami w górze. Zrobił coś z niczego.

Nagle w zeszłym sezonie z 0-6 zrobił 11-16. I co najważniejsze - utrzymał nasz tonący w długach okręt na pierwszoligowej powierzchni. A trzeba pamiętać, że sztormów w tym okresie nie brakowało. Nawiedzały nasz okręt nieustannie. Najgroźniejsza była niszczycielska fala bankructwa. Bezlitośnie wdarła się na nasz pokład. Załoga się jednak nie zbuntowała, wytrwała pomimo tego. Był 20.02.2010. Strawy na pokładzie brak. Zarządzający Janusz K. obiecuje,że strawa w postaci banknotów prezentujących polskich królów i książąt napłynie niebawem. Padały pytania: poddać się czy nie tej sile potężnej i złowrogiej ? Nie poddano się, a napływ białostockiej fali Żubrów został zastopowany. 82:73 po epickich 45 minutach boju. I strawa się nawet później znalazła.Brawo playerzy. Brawo kołcz.

Takich chwil nie brakowało. To był naprawdę wyjątkowy sezon. Powiadają, że szczęście sprzyja lepszym. Nam tego szczęścia nie brakowało. Ten Gość u góry nad nami czuwał. W końcu lubi biało-niebieskie barwy, bo niebo z chmurami przecież takie są. Wygrywamy po dogrywce z Białymstokiem, wygrywamy mecz nie do wygrania z Politechniką W-wa po szalonej trójce captaina Sterengi, przechwycie największego Wróbla jakiego ornitolodzy widzieli oraz po wielkim rzucie równo z syreną końcową naszego małego-wielkiego Krzysia. Pokonujemy też tych nadzianych z Gdyni 77:76 po wielkim comebacku. Dlaczego więc walczyliśmy o utrzymanie ? Bo nasz okręt miał słabość tonąć na obcych morzach. Dwa razy z trzynastu prób wróciliśmy do naszego grodu cali i zdrowi, w tym niwecząc próby stłamszenia uskuteczniane przez ludożerców z Tych.

Z tak słabo wyszkoloną załogą trzeba było mieć albo dużo szczęścia żeby się utrzymać, przeżyć, przetrwać albo dobrego dowódcę. Szczęścia nam nie brakowało. Młody dowódca, na własne życzenie rzucony na głęboką wodę, zrobił co do niego należało. Przetrwał razem z chłopakami liczne burze, wyszedł zwycięsko z najważniejszego starcia na łańcuckim polu, gdzie Krośnianie polegli jednym piechurem.

Ogólny bilans Arona w meczach ligowych licząc od tego 18.11.2009 do 6.01.2011 to 14-27.
Czasem brakowało szkoleniowej myśli, czasem nie było warunków. Co by jednak nie pisać - MISSION ACOMPLISHED. Wciąż dryfujemy po pierwszoligowych morzach i oceanach.

Dominik

poniedziałek, 3 stycznia 2011

Krzysiu odchodzi.

Tutaj można wyczytać, że nasz master player Krzysztof "Krzysiu" "44 punkty w jednym meczu" Jakóbczyk przenosi swoje talenty do Inowrocławia.






W takim klubie jak Górnik Wałbrzych można spodziewać się wszystkiego. Tu sytuacja zmienia się z dnia na dzień. Odchodzi nasz lider i nie ukrywam mój ulubiony baller. W jednej chwili wypisuje, że bez niego ten team nie istnieje, a tu takie info. Z drugiej strony, czegoś takiego można się spodziewać gdy klub nie płaci.  

Umarł król, niech żyje król ?

Odejście Krzysia spowoduje pewnie transfer kogoś mało znanego do W-ch. Ale zaraz, zaraz... gdy Jakóbczyk przychodził do KSG też nikt go nie znał. Pykał na wysokich obrotach w II lidze no ale druga (trzecia) liga to przecież nie to samo. W mieście zielonego dębu się sprawdził, grał u nas 1,5 sezonu zaskarbiając sobie naszą sympatię. Z jego transferem mieliśmy farta. Coś w stylu tego jak 3 lata temu doszedł do nas JJ. Z zachowaniem ligowych proporcji oczywiście. Po raz kolejny trafić z transferem nie będzie łatwo.

Krzysiu grając u nas generalnie zasłynął 3 razy w sposób spektakularny :
  • w zeszłym sezonie pyknął 44 punkty Asseco II w meczu w Gdyni
  • jego buzzer-beater dał nam zwycięstwo z Politechniką W-wa
  • w tym roku jego prawie buzzer-beater dał nam znowu prawie wygraną z Politechniką z tym, że w tym przypadku nie mieliśmy już farta
Odszedł KJ, nie ma już Ustara. Podobno ma pozostać Muszyński. Czekamy na nowych graczy. Nie piszę,że czekamy na wzmocnienia bo to będą na pewno gracze drugoligowi dostatecznie naiwni by grać w bankrucie z W-ch. Czas poczekać na kolejny wałbrzyski cud.

W nowym klubie KJ pewnie nie poszaleje jak u nas zamknięty w ramach jakiejś wykreślanki z playbooka. Będzie bardziej stonowany, zduszony. Jak by nie było, powodzenia.

Żalu, że odchodzi nie ma bo basket w tych czasach to interes. Wypromował się to go już u nas nie ma.

Busineess is business bejbi.


Podsumowanie I rundy

3-11. Nie jest dobrze. Mogło być lepiej. Może nie 11-3 czy nawet 7-7, ale te 6-8 było w zasięgu. Głupia porażka w ostatnich sekundach w 1. kolejce w Lublinie, wstydliwa wpadka ze Szczecinem u siebie. No i ta niewytłumaczalna poracha po dogrywce z Politechniką. Na 1.7 sek byliśmy 3 pkt do przodu. Jak to można ulec? A jednak... Przed sezonem mówiło się na wyrost o walce o playoff. W klubie chyba jednak w to nie wierzyli. Tak jak rok temu szykuje się krwawa walka o utrzymanie do ostatniej sekundy. Najbardziej boli jak na razie wielkie 0 (słownie: zerooo) po stronie wiktorii Victorii na wyjeździe. Ostatnia wygrana ? Kwiecień 2010. Jednym oczkiem w decydującym meczu o utrzymanie. Czas na oceny poszczególnych playerów w szkolnej skali 1-6. Pora się wyżyć.

K. Jakóbczyk- lider. Najlepszy strzelec. Najlepszy asystujący. Najlepszy...w stratach. Co tu nie pisać bez niego jesteśmy w czarnej d***. Z powodu wzrostu na siłę robiony point guardem. Drugi sezon u nas. Dzięki swoim dokonaniom boiskowym wszyscy już zapomnieli, że zaczynał w WKS. Dwa double-double (15-10 i 29-10 z warszawskimi ekipami). Z Politechniką wyprowadził nasz tyłek na prowadzenie na 1.7 sek przed końcem trójką przez ręce z jakiegoś ósmego metra. To w jego stylu. Nikogo już takie jego rzuty nie dziwią. To o czymś świadczy. Ułożony rzut, łowca punktów. Średnio 16.3 pkt i 4.9 as. Żeby nie było za różowo w tym samym meczu z Politechniką w dogrywce Krzysiu kompletnie nie podołał na linii pod presją . Ocena: 5
M.Ustarbowski - przyjechał w tym roku z wielkiego kraju za wielką wodą. Grał gdzieś w Missouri i na farmach Wyoming. Nikt tam o nim nie słyszał. Wątpiliśmy,że nam pomoże. W Polsce mało kto coś o nim wiedział. 200 cm wzrostu a gra na C ? To nie miało prawa wyjść nawet w I lidze polskiej. Kumpel mi mówił - "zobaczysz on okaże się wzmocnieniem". No i cóż... zaskoczył. Gra gdzieś tam na peryferiach NCAA wyniosła go na level dawno nie widziany u biało-niebieskich wojowników. Takich manewrów pod koszem gracz KSG ile żyję nie prezentował. NIKT. NOBODY. NIEMAND. Pierwsze mecze sezonu, a on prowadzi w lidze jako strzelec, jest wysoko w zbiórach i pierwszy w przechwytach (sic!). Przegrywamy mecz za meczem ale on błyszczy, gra z polotem. Rzuca kolejno 20,22,19,21,20,26,9 i 26 pointsów. Jest najczarniejszym z białych u nas. Ciągle jednak przegrywamy. Ktoś zrozumiał,że każda piłka idzie do niego w ataku, gra się pod niego bo Ustar akcje jako jedyny kończył. Jako zespół nie istniejemy. Brak koncepcji. Gameplan się zmienia, Ustar traci ważną rolę w ataku, a my nadal do tyłu. 15,7 pkt, 7,4 zb, 3,1 prz. Trochę samolub w ataku, ale waleczny. Widać,że chciał się wypromować. I wypromował. Odchodzi do Siedlec. Mimo wszystko będziemy tęsknić.  Ocena : 4 +
M.Sterenga- miejscowy. Jasia znają wszyscy. Wydaje się fajnym gościem. W klubie brak kasy ale został mimo kozackich ofert. Bo tu ma pracę. Tu ma rodzinę. W zeszłym sezonie był BOGIEM wałbrzyskiej koszykówki. Robił na boisku wszystko. 40 min grał. Potrzeba było 30 pkt ? Proszę bardzo. Parę trójeczek? Oczywiście że da się zrobić. Spenetrować pod basket ? Why not? In your face. Nasz captain tonącego okrętu został na obecny sezon jednak forma już nie do końca ta. W zeszlym roku był znakomity, wielki - teraz "tylko" dobry. Ustar go trochę zblokował w ofensywie. W ostatnim meczu z Astorią 0 pkt i dwa razy błąd kroków. Wcześniej jednak regularny jak kratki w zeszycie. Po naszym captain jednak oczekujemy cudów. Sorry. 14,3 pkt, 7,8 zb w tym sezonie. Ocena: 4+

------

Krecha ta wyżej nie przypadkowa. Poza naszą wielką trójką nic się nie dzieje. Reszta biało-niebieskiej załogi w roli pokładowych majtków. Tacy też się liczą. Ale żeby było ich aż 9? Kaman men...

M.Wróbel -  nasz zeszłoroczny nabytek z Zielonej Góry szuka formy od października. Parę razy znalazł. Ogólnie jednak my kibice ulegamy wrażeniu,że to nie ten sam człowiek co rok temu. Wtedy też zaczął słabo. Teraz zaczął słabo i generalnie tak zostało. Tylko raz zebrał dwucyfrówkę w zbiórkach i to w pierwszej kolejce. Wierzymy w jego postęp bo ogólnie chłopak zdolny jest. Do pierwszej ekipy Zastalu byle kogo nie biorą. Więcej aktywności w ataku. Przesunięcie trójeczki odbiło się na MW#6 negatywnie. 27 %. O żesz w mordesz. Ocena: 3+
Ł.Muszyński - najbardziej enigmatyczny człowiek na pokładzie (no już raczej za burtą bo podobno odchodzi). Zero emocji na licach. Gdzież ta wałbrzyska determinacja ? Aha on z Olsztyna... zapomniałem. Gdy przychodził do nas w tym roku nawet koszykarscy freaks o nim nie słyszeli. A statsy miał godne. 18 pkt na mecz na Mazurach. Tam chyba jednak inaczej liczą punkty bo gdy przyszedł do nas to taki cichy i tajemniczy jakiś się okazał. Może potrzebował więcej czasu żeby się wkręcić w naszego playbooka ? Z Dąbrową wykręcił z ławki świetne 14-11. Poza tym nie ma co wspominać raczej. Trochę w sumie mało grał. Ocena: 3
J.Kietliński - młody i waleczny. Wicher. Przybył z Pomorza z extraklasy gdzie podawał ręczniki masterom polskich parkietów koszykarskich. Wierzyłem, że na naszym pokładzie wypłynie, pokaże wielki talent. Podobno wiele klubów go chciało. Przyszedł do nas i .... i tyle. Parę razy błysnął. Ogólnie jednak to nie to czego szukaliśmy i na co czekaliśmy. Wybiegany chłopak, trochę siał zamętu jak to wicher ale ogólnie (jak to wicher) niewiele z tego wynikało.Parę razy wicher zasiał trochę zamętu....ale w naszym obozie. Wiem,wiem on ma 21 lat. Tylko 21.W Polishlandzie to ciągle wiek nauki... Ocena: 2+
M. Nitsche - player o którym powstało parę niezłych dżołków. Broń Cię Panie nie chodzi o jego grę. Ludzie gadali : -"Czego szukasz?" - "Aaa... nitschego.."(czas na śmiech).
No to się pośmialiśmy ale przejdźmy do poważnych rozważań bo to poważny blog. Gdy przybywał z silnego Sokoła byliśmy przekonani, że będzie solidnym playerem który te parę trójeczek rzuci, swoje zrobi, przybije parę piątek i wszyscy będą zadowoleni. A tu Mateo notuje takie o numerki : 32 % za 2, 32 % za 3, 1.2 zb, 1.2 as, 4,5 pkt. Czyli w sumie równa forma. Z drugiej jednak strony: ciężko zrobić coś z nitschego... Ocena: 2
B. Józefowicz - Józek nasz kochany. Mamy słabość do tego naszego co-captaina. Gdy skandujemy gwarnie "Józek !, Józek !" czasem sam nie wiem czy my się z niego nabijamy czy go wielbimy. Ciężko go skarcić bo to człowiek związany z klubem od lat, według 99,999% z nas jest to wychowanek Górnika. Chciałbym żeby numerki kłamały, niestety surowe prawa matematyki działają przeciw i nam i jemu : 17 % za 3, 60 % za 1, 1.6 as, 4.1 pkt. Bywało lepiej. Jako stary wyga musi dać nam więcej na parkiecie. Pamiętam jego występy sprzed epoki kamienia kilku lat (era przedczerniakowa) gdy decydował o obliczu biało-niebieskiego okrętu. Ocena: za sympatię daję 5... nie no żart. Ocena: 2.
D. Pieloch - wychowanek, nadzieja, 21 lat. Gdy go ostatnio oglądaliśmy zaimponował nam. Naprawdę... nie zgrywam się - ta fryzura, te dredy są fantastyczne ! Co by o nim nie napisać - ciągle się rozwija, gra mało ale jak już te skrawki dostaje to coś tam do dziury wpada. Odstaje troszkę w obronie. Przed sezonem w meczu z WKK Pielu pokazał,że umie rzucać. Na fali frustracji ostatnio domagamy się go w s5, a przynajmniej 30 min per game. Takie są prawa kryzysu. Gdy coś nie pyka szukamy innych opcji. Zaglądamy w czeluścia naszej ławki rezerwowej. Gdy statek tonie, tonący nawet brzytwy się chwyta.... No właśnie brzytwy... Czy naprawdę chcemy chwycić się tej brzytwy ? Sam już nie wiem. Bez sensu. Ocena: nie wiem, mało grał, 3+ na pewno.
A. Stochmiałek - Pielu gra mało ? Pielu ? To co dopiero Arni... Nie widujemy go w boju za często Może przez ten dziwny rzut... Gdy już się pojawi szuka rzutu, NAWET za tri. Ostatnio kibice mówili : "Jak on trafi za trzy to normalnie uklęknę". I reczywiście. Ostatnio nawet jedno kolano mojemu rozmówcy się ugięło... ale tylko na krótki moment. Czasem wątpimy czy aby na pewno to gracz pierwszoligowy. W meczu z trzecioligowcami z Nówki pokazał,że coś tam do gry wnosi. W zeszłym sezonie parę razy przydał się jako stoper (z ang. czytaj: staper). To parę razy zablokował, to coś zebrał, to powalczył. W obronie spoksik. Byle tylko nie rzucał. W ciemnościach końca ławki czeka na swoje 5 minut  1,5 minuty szansy. Ocena: za krótko grał czuję jednak,że wyżej niż 2+ by nie było.

Szesnastoletnich, podobno perspektywicznych naszych młodziaków nie oceniam bo tylko epizodycznie rozprostowywali kości gdzieś pod koniec co dziesiątego meczu.