To chyba tyle jeśli chodzi o jakieś wnikliwe podsumowania statystyczne. Ktoś zaraz powie,że w juniorskiej koszykówce liczy się przede wszystkim nauka. Tylko jak to wytłumaczyć nam: kibicom, ojcom, matkom, braciom czy siostrom zgromadzonym na hali?
Topnieją lody. Przyszło ocieplenie. Pod stopami ślisko i niepewnie. (Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że na hali młodzi koszykarze będą równie niepewni, ślizgając się nie mniej niż ja chwilę wcześniej na powietrzu). Szczerze to nie wierzyłem, że nasi roztopią tą górę lodową oddzielającą nasz wymiar od tego w którym znajdują się gracze WKK. To tak jakby porównać FIFĘ 2004 a FIFĘ 11. Niby to samo, ale różnic nie brakuje. Założyłem, że porażka 30 pkt będzie sporym osiągnięciem. Naprawdę. Na tle ogranych wrocławskich bestii nie byłby to wynik wstydliwy. W rozgrywkach młodzieżowych WKK wydaje się grać w innej strefie czasowej. U nich czas jakby płynie szybciej. Gdy są w obronie 24 sekundy na rozegranie mija dla nich, mniej więcej po sekundach 10, gdy to przerywają akcję przechwytem. Gdy nasi byli w ataku, często okazywało się, że wrocławianie...też już byli w ataku bo właśnie oto zabrali nam piłkę i wypuścili wzorową kontrę.
W drodze na hale przechodziłem obok busu wrocławskiego dream teamu. Pan kierowca siedział spokojnie w środku czytając gazetę jakby był przekonany,że nie ma co podnosić się z ciepłego siedziska bo chłopaki pewnie jak zawsze wygrają, a on sam już jest znudzony oglądaniem ich pogromów.
Nasz punktowy lider Wieczorek Kacper średnio notuje prawie 30 oczek w meczu. Dziś też był najlepszym stzrelcem KSG. Rzucił... 11 punktów. Nasi podawali do niego nawet gdy ten był podwojony czy potrojony. Kacper - nasz podkoszowy - próbował wszystkiego. Rozgrywał (!?), zbierał, rzucał, mijał, podawał i nawet Ich bestię zablokował. Niestety, dziś boisko było dla naszego strzelca zaminowane jak pola w Kambodży z tym, że Kacper zamiast na miny nadziewał się na to kolejnego obrońcę w czarnym stroju. Gdy nasi mieli piłkę wielokrotnie wyglądali jak zranione zwierzę, próbujące wydostać się z sideł bezlitosnego myśliwego. Tak blisko grali Ich obrońcy. W pewnym momencie nie miałem już wątpliwości, że gramy pięciu na dziesięciu. Przy naszym zawodniku zaraz - niczym z podziemi (innego wymiaru?)- wyłaniało się dwóch czy trzech Ich. Zaraz zakładali swoje sieci, a my w nie łatwo wpadaliśmy. Tego dnia byliśmy bezbronni.
Były jednak pozytywy. Widzowie. A raczej ich liczba. Na mecze juniorów chodzą naprawdę całe rodziny: przede mną siedziała parka z dwójką dzieci po parę wiosen na sztukę. Takich przypadków było wiele. Rodzice zawodników, ich koledzy, koledzy kolegów, koleżanki, koledzy koleżanek, koledzy kolegów koleżanek, koleżanki koleżanek. Akcje promocyjne meczu prowadzone przez facebooka chyba odnoszą skutek.
Tak jak nie miałem wątpliwości jak skończy się ten mecz, tak też nie mam wątpliwości, że w pojedynkach z innymi rywalami magicznie przepoczwarzymy się znowu w herosów, odbijając sobie WKK-owskie zagłady.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz