Szukaj na tym blogu

czwartek, 28 kwietnia 2011

To jeszcze nie koniec

Tak. To jeszcze nie koniec. Sezon dla Górnika się nie skończył. No przynajmniej nie dla młodzików. Nasi młodzi adepci koszykówki szykują się do walki w ćwierćfinałach w odległym o parę mil świetlnych Przemyślu. W międzyczasie zajęli drugie miejsce (na sześć ekip) w dość silnie obsadzonym turnieju wielkanocnym w Krakowie.


W poprzednim sezonie rok młodsza od reszty drużyn w województwie drużyna młodzików Górnika zagubiła się w samym środku ligowej tabeli. Ten młodzieńczy teatr jednego aktora, czyli najlepszego strzelca w regionie Dawida Kołkowskiego powodował, że górnicza trupa grała nierówno. Po roku gry jako młodzicy, teraz w swoim drugim sezonie w tej samej kategorii wiekowej chłopaki okrzepli, nabrali doświadczenia. Już bez Kołkowskiego w składzie, demonstrują swój potencjał na całego. Pomysł mający na celu budowanie zespołu na dwa lata w kategorii młodzików okazał się sensowny. Nareszcie w tym naszym ekscentrycznym klubie ktoś zachował przytomność (tak, tak dobrze widzicie - chodzi o przytomność) umysłu.

Po cichu liczyłem, że nasi młodzicy mają szanse na półfinał, czyli grę w najlepszej szesnastce. Teraz po ich ostatnich występach zaczynam wierzyć w finałową ósemkę. 

Na deser okazało się, że pomysł o organizacji turnieju w Wałbrzychu (tym razem mowa o półfinałach, a nie jak wcześniej o ćwierćfinałach) nie umarł. Super. Nareszcie kropelka dobrej nowiny prześwituje przez taflę biało-niebieskiej rozpaczy. Jestem przekonany, że kibice dadzą z siebie wszystko gdy tylko półfinały zawitają do naszego miasta. Ok, zdaje sobie sprawę, że mowa o ledwie czternastolatkach. Górnik jednak to Górnik  Zwłaszcza teraz - w trwającym w górniczym środowisku bezrybiu - powinniśmy mocno trzymać kciuki za młodzików. 

Póki co - hola hola ! Czas skoncentrować się na ćwierćfinałach.


 

wtorek, 26 kwietnia 2011

Podsumowań czas (8): Damian Pieloch

Święta,święta i po świętach. Czas na odkurzenie z pamięci tegosezonowych poczynań kolejnego biało-niebieskiego wojownika.

DAMIAN PIELOCH - ur. 1989, 195 cm, rzucający obrońca, wychowanek 

Sezon 2010/11 w Górniku: 23 mecze, 14.0 min, 5.0 pkt,  45 % za 2 (25/55), 27 % za 3 (20/73)

Sezon 2010/11 był wybitnie nieudany dla Górnika oraz jego wiernych kibiców. O wciąż przecież trwających rozgrywkach w zupełnie innym tonie może wypowiedzieć się Damian Pieloch. Dla niego był to sezon przełomowy, sezon w którym przebił się do rotacji, sezon gdy jego pobyt na parkiecie nareszcie nie oznaczał bezproduktywnej gonitwy z jednego końca boiska na drugi. By stać się kimś więcej na biało-niebieskiej fregacie niż szorującym pokład gryzipiórkiem potrzebował czasu. Potrzebował dwóch lat.


Damian jest przykładem zawodnika, który gołymi rękami musiał przebijać mur oddzielający koszykówkę juniorską od tej seniorskiej. W pierwszej drużynie Górnika jest od 2008 roku. Trzy lata temu ściana, którą musiał przebić była wyjątkowo solidna, bo złożona z esktraklasowych elementów. Nasz wychowanek doskonale wie jak trudnym zadaniem jest płynnie przetransportować się z rozgrywek młodzieżowych do tych z najwyższego szczebla w kraju. W sezonie 2008/09 grał epizody, trafił parę razy za trzy i na tym się skończyło. Gdy spadaliśmy z ekstraklasy nie brakowało głosów, że Pieloch stanie się dość istotną częścią składową budowanej od podstaw i za czapkę gruszek drużyny. Nic z tych rzeczy. Wyraźnie mniej stabilna, nieco skruszona ściana wciąż okazywała się dla niego nieprzebyta. Damian zaginął w czeluściach ławki rezerwowych, a w rotacji przeskoczył go nawet Bartłomiej Ratajczak (!)

Punkt zwrotny to wakacje 2010 roku. W sparingu Górnika z WKK Wrocław Pieloch jest pierwszym strzelcem drużyny, kończąc mecz z 19 punktami. Nielicznie zgromadzeni na hali kibice mieli okazję tak naprawdę po raz pierwszy zobaczyć spory potencjał drzemiący w naszym młodym koszykarzu. Nieco wcześniej trener Chlebda pytany o cele na nowy sezon przebąkiwał o wykorzystaniu potencjału Damiana. Wtedy nie bardzo wiedzieliśmy o co właściwie mu chodzi. Mecz Pielocha z WKK w pewien sposób zbombardował kibicowskie przekonanie o tym, że nasz wychowanek to mniej więcej synonim szarej przeciętności.

foto. Mirosław Zawadzki

Niemniej jednak sparing to sparing, a sezon zasadniczy to już mozolna walka o miejsce w składzie. Przez słabą postawę w obronie grywał niewiele, lecz każdą większą szansę potrafił wykorzystać. Zdarzały mu się mecze po prostu słabe, ale bywały też takie, gdy jego rzuty zza linii 6,75 m znaczyły więcej niż tylko trzy punkty. Apogeum jego formy przyszło na końcówkę sezonu, gdy z Tychami zdobył 19 punktów (8/15 z gry). Kibice domagali się go na boisku, bo kochają jego waleczność i aktywność doceniają jego szybkość i fakt że jest zawsze pierwszy w kontrze, no i są pod wrażeniem jego odwagi w doborze niekonwencjonalnych fryzur. Jako fani nie ukrywamy sympatii do wychowanków, przebijających się do składu z ogarniętej wilgocią ciasnej hali przy pl. Teatralnym. W stanie niepohamowanej ekscytacji, że możemy oglądać w akcji lokalnego wyrobnika, zapominamy o tym, że Pieloch często podejmował błędne decyzje na parkiecie czy też na siłę szukał trzypunktowego rzutu.

Z pełnym przekonaniem należy jednak stwierdzić, że mur/ściana pomiędzy dwoma koszykarskimi światami nie jest już problemem wałbrzyskiego rzucającego obrońcy.

czwartek, 21 kwietnia 2011

Proteza a sprawność


Studenci wałbrzyskiego PWSZ awansowali do akademickich finałów MP w koszykówce. Gratulacje, ale jaki to ma związek z naszym Górnikiem na którego temat prowadzone są tu rozprawy ? Związek jest ścisły, trwały i niepodważalny - lwia część uczelnianej gawiedzi to zawodowi koszykarze do niedawna pierwszoligowego Górnika, którzy w tego typu zawodach mają prawo brać udział bo studiują.

W tym momencie, z prędkością światła, nasuwa się wątpliwość czy to wszystko ma sens. Czy zawodowcy powinni rywalizować w tego typu imprezach ? Moim zdaniem nie. Czy prawo gry nie powinno należeć do zwykłych studentów, koszykarskich amatorów ? Powinno. Ok, w ekipie PWSZ było bodajże czterech graczy, dla których koszykówka jest jedynie zabawą. Cóż jednak z tego, skoro ich rola praktycznie ograniczała się do przybijania piątek i podnoszeniu się z siedzisk w trakcie branych przez trenerów czasów na żądanie. Ok, wspomniani zawodowcy z Górnika już z klubem nie trenują. Ale nie trenują dlatego, że zespół zatracił jakąkolwiek imitację finansowej płynności, a nie dlatego że rzucili zawodowe uprawianie koszykówki dla poświęcenia się nauce i rozgrywkom studenckim. Nie ulega wątpliwości, że dla Marcina Kowalskiego, Bartłomieja Józefowicza, Damiana Pielocha, Mateusza Nitsche, Marcina Wróbla i Kuby Kietlińskiego gra w Górniku byłaby łączona z grą w rozgrywkach studenckich.

Odnoszę wrażenie, że w naszym krajowym sporcie uczelnianym ktoś próbuje na siłę wprowadzać amerykańskie wartości, nie bacząc na różnice kulturowe. Nasz kulejący system zostaje w tej sytuacji wsparty protezą tego, co możemy spotkać "zaledwie" kilka tysięcy kilometrów i kilka stref czasowych stąd. W Stanach uczelniane drużyny koszykówki to w całości amatorzy. Oczywiście wielu z nich jest w przededniu usłanej różami kariery zawodowej. No właśnie - w przededniu. Młodzi amerykańscy koszykarze nie mają agentów, nie mogą w trakcie swojej uczelnianej kariery się z nimi kontaktować. Ich funkcjonowanie jest oparte na stypendiach sportowych (u nas stypendia są dodatkiem do klubowej gaży, no przynajmniej powinny być).

U nas nowo przybyłych do zawodowego klubu koszykarzy zachęca się do rozpoczęcia bądź kontynuowania studiów. Świetna idea. Czy jednak nauka musi w tym przypadku łączyć się z grą z amatorami ? W moim przekonaniu uczelniana drużyna koszykówki powinna scalać ludzi, którzy są mocniej związani z uczelnią aniżeli z zawodowym uprawianiem sportu. Ktoś może powiedzieć, że w USA przecież nie brakuje studentów-koszykarzy, którzy na zajęcia nie uczęszczają. Mało tego - nie wiedzą jaki jest tych studiów kierunek. Polska to jednak nie Ameryka. Studenci-koszykarze za wielką wodą to ludzie w przedziale wiekowym 18-23 lata, którzy nie funkcjonują w pozauczelnianych strukturach sportowych. U nich pomiędzy sportem a nauką występuje symbioza, u nas - konflikt interesów. Tak już jest. 

Jasnym jak słońce faktem jest to, że polska uczelnia dąży do budowania jak najsilniejszej drużyny. By wygrywać kolejne mecze i gratulować sobie nawzajem świetnie wykonanej pracy (czy tylko selekcji ?), by na regale znajdującym się w uczelnianym hallu postawić kolejny puchar, o którym po roku nikt nie będzie już pamiętał lub którego - z powodu przekraczającej normy ilości kurzu - nikt nie będzie rozpoznawał. Czy  wygrana w akademickich MP ma jakiekolwiek znaczenie ? Wątpię. Należy stawiać na sportową rywalizację pomiędzy zwykłymi studentami, dla których ewentualny sukces byłby znaczącym osiągnięciem. Dużo bardziej znaczącym niż dla profesjonalnych sportowców-studentów.

Zestawmy amerykańskiego weterana wojennego z polskim. Załóżmy, że dramat wojny pozbawił naszego rodaka nogi. W miejsce brakującej kończyny wstawmy protezę. Sprawi ona poczucie sprawności, nic nie zmieni jednak faktu, że bardziej sprawny będzie weteran z ojczyzny Forda. Niestety w podobną protezę zaopatrzony jest nasz system rozgrywek akademickich. Pozbawione logiki kopiowanie zagranicznych wzorców nie ma sensu.

wtorek, 19 kwietnia 2011

Dwa fronty

Napinanie mięśni, stroszenie piórek, strojenie groźnych min, płynąca z ust szeroko pojęta prześmiewczość - w taki mniej więcej sposób można było określić podejście organizacji o nazwie Górnik Nowe Miasto Wałbrzych do Górnika Wałbrzych. 

Nie brakowało głosów, że po finansowym krachu u biało-niebieskich to właśnie ekipa z Nowego Miasta zacznie rządzić w mieście po awansie do II ligi, który uznawano za coś naturalnego. Bo na meczach tłumy, bo udało się wygrać rozgrywki regionalne, bo skład jest bardziej doświadczony w porównaniu z rokiem ubiegłym. Niemniej jednak, rzeczywistość dla koszykarzy z "Nówki" okazała się niezwykle brutalna. Podopieczni Ewy Smaglińskiej przeszli w Sosnowcu sportową chłostę, ulegając kolejno Siemaszce Piekary, Zagłębiu Sosnowiec i młodemu zespołowi odradzającej się krok po kroku Stali Stalowa Wola.

Jesteśmy świadkami powtórki z rozrywki. Przed rokiem świeży, ciepły jak bułeczka projekt koszykarski o nazwie Górnik Dark Dog Nowe Miasto Wałbrzych wygrał rozgrywki w regionie by na etapie barażowym prędko zweryfikować swoje daleko idące plany. Na drodze (wtedy żółto-czarnym) stanęła także wyżej wspomniana Siemaszka oraz Hawajskie Koszule Żory - drużyny o groteskowych nazwach, rodem wydawałoby się z kiepskiego sitcomu dla młodzieży. 

W tym roku miało być lepiej. Drużyną wstrząsnęło usunięcie z nazwy ciemnego psa rozmazanego na puszce napoju energetycznego. Zamieniono go na kontrowersyjne składowisko odpadów, a barwę czarną na  kojarzącą się z wrogiem barwę niebieską. Dokonano wzmocnień. Miało być lepiej, a było znacznie gorzej. Awans do baraży o II ligę osiągnięto w ostatniej kolejce wymarudzonym zwycięstwem w Kątach Wrocławskich. W kolejnym etapie już na Śląsku jak było wszyscy wiemy.

Z powodu bałaganu organizacyjnego KSG stał się dla nowomieszczan synonimem kiepskiego żartu. Przyczajony w cieniu finansowej tragedii biało-niebieskiego Górnika, żółto-niebieski Górnik wydawał się gotowy do przejęcia kluczy do koszykarskiej części miasta. Nie wyszło. Zwiększenie pokładów samokrytyki, stojącej w opozycji do mieszania z błotem rywala, byłoby w żółto-niebieskim obozie mile widziane. 

Wojna wałbrzysko-wałbrzyska ma się dobrze. Na obu frontach jest wciąż gorąco. Kibiców traktuje się jak  linę, którą trzeba przeciągnąć na swoją stronę. Dla jednych, drudzy nie istnieją. Ci czują się pokrzywdzeni przez tamtych, dlatego się z nich naśmiewają. Z powodu niechęci w promowaniu (!?) wroga, jedni nie chcą grać z drugimi.. Cóż... w przyszłym sezonie może będą do tego zmuszeni. W peryferyjnej III lidze.     

 

piątek, 15 kwietnia 2011

Podsumowań czas (7): Mateusz Nitsche

Czas na siódme już prześwietlenie jednostek naszego Górnika. Tym razem na rentgen trafia sezon Mateusza Nitsche. Sezon w jego wykonaniu niepowtarzalnie asymetryczny, w niezwykły sposób zróżnicowany, pozbawiony analogii, pełen kontrastów. Trwająca od zeszłorocznych wakacji do marca tego roku górnicza historia Mateusza N. należy bez wątpienia do tych ciekawszych.

MATEUSZ NITSCHE - ur. 1986, 190 cm, rzucający obrońca, poprzedni klub: Sokół Łańcut (I liga)

Sezon 2010/11 w Górniku:
-> rok 2010 - przed odejściem Krzysztofa Jakóbczyka: 14 meczów, 21.0 min, 4.3 pkt, 1.2 zb.
-> rok 2011 - po odejściu Krzysztofa Jakóbczyka: 11 meczów, 32.6 min, 13.8 pkt, 5.5 zb. 

W styczniu 2011 przy okazji podsumowania pierwszej rundy pisałem o nim tak: 

"Gdy przybywał z silnego Sokoła byliśmy przekonani, że będzie solidnym playerem który te parę trójeczek rzuci, swoje zrobi, przybije parę piątek i wszyscy będą zadowoleni. A tu Mateo notuje takie o numerki : 32 % za 2, 32 % za 3, 1.2 zb, 1.2 as, 4,5 pkt. Czyli w sumie równa forma. Z drugiej jednak strony: ciężko zrobić coś z nitschego... Ocena: 2" 

Szkolna "dwója " to na pewno nie był szczyt ani kibicowskich ani mateuszowych marzeń. Po jego transferze  całkiem na serio wierzyliśmy, że odmieni na obwodzie nasz biało-niebieski mechanizm. Niestety, coś go hamowało. Może nie coś, ale KTOŚ. Tym kimś był oczywiście Krzysiu Jakóbczyk, nasz wiodący strzelec i lider. Ostatnio pisałem tak: 

"Z odejścia do Sportino Jakóbczyka zadowolony był chyba tylko jeden człowiek. Wegetując u boku Krzysia, Mateo Nitsche nie czerpał radości z gry. Skrył się w jakóbczykowym cieniu, stając się definicją mierności. Wraz z transferem wyszło dla niego słońce. Mateusz wyłonił się z mroku z przytupem."

Erupcja formy Mateusza swój początek miała w Siedlcach. Był to pierwszy mecz Górnika bez Jakóbczyka. Ktoś musiał u nas rzucać, ktoś musiał zrobić "step up", czyli wyjść przed szereg, nie bać się starcia z obręczą. Nitsche okazał się tym kimś, a jego 17 pkt (5/12 z gry) dało bardzo cenne wyjazdowe zwycięstwo z SKK.

Mateo oficjalnie zerwał się z niewidzialnego łańcucha, który nie pozwalał mu rozwinąć skrzydeł. Dostał wolność, którą potrafił wykorzystać tak, by zespół na tym nie tracił. Nagle wyszło na jaw, że to Nitsche jest najefektywniejszym biało-niebieskim w ataku. Niemniej jednak, i on miał słabsze dni.

Styczeń 2011 to występowanie pewnego czynnika, który determinował postawę Górnika (poświęciłem temu wpis pt. Czynnik MATEO, czyli gdy udaje się zrobić coś z Nitschego).

Czym był "Czynnik MATEO" w skrócie ? Był swego rodzaju prawidłowością matematyczną, umieszczoną w sportowych realiach. Gdy Nitsche grał dobry mecz w ataku - wygrywaliśmy (wspomniany mecz z SKK Siedlce oraz mecz ze Spójnią i jego 25 pkt, 7/8 z gry w tym 5x3), gdy Mateuszowi najzwyczajniej w świecie nie szło - przegrywaliśmy (4 pkt, 1/10 z gry w meczu z Prokomem). W kolejnych spotkaniach Czynnik MATEO przeszedł zaburzenia, stracił na wartości. Mateo utrzymywał dobrą formę (przyznam, że ku mojemu zaskoczeniu), co jednak tylko raz przełożyło się na wygraną zespołu.

Grający z "ósemką" obrońca zaprezentował w Górniku dwie sportowe twarze. Był trochę jak postać żywcem wyrwana z powieści Marka Twaina. Jako współczesny Huckleberry Finn, Mateo żonglował osobowościami, skrywał swoją prawdziwą tożsamość. Zaczynał jako nieudany eksperyment szkoleniowy, kończył jako ciągnący grę pierwszy strzelec zespołu. 

Powiadają, że prawdziwego mężczyznę poznaje się po tym nie jak zaczyna, ale jak kończy. Może coś w tym jest.    


Seria "Podsumowań czas":
Łukasz Grzywa (1)
Krzysztof Jakóbczyk (2)
Bartłomiej Józefowicz (3)
Jakub Kietliński (4)
Marcin Kowalski (5)
Łukasz Muszyński (6)

środa, 13 kwietnia 2011

Podsumowań czas (6): Łukasz Muszyński

Czas na kolejne podsumowanie. Odpuszczam sobie rozpisywanie się na temat dokonań naszej młodzieży. Hubert Murzacz, Oskar Pawlikowski oraz Bartłomiej Ratajczak pokazali się na dobre na parkiecie tylko raz - w pamiętnym "taczkowym meczu" ze Zniczem Basket Pruszków. Pierwsza połowa tamtego spotkania należała do Huberta, druga do Oskara, natomiast występ Bartka wygasł w mojej pamięci równie szybko jak wygasa ognisko po pierwszym kontakcie z kroplą deszczu. Posiłkując się kolejnością alfabetyczną, w tym wpisie przechodzę więc do Łukasza Muszyńskiego.



ŁUKASZ MUSZYŃSKI - ur. 1981, 201 cm, silny skrzydłowy, poprzedni klub: AZS UWM Olsztyn (II liga)


Sezon 2010/11 w Górniku: 19 meczów, 19.0 min, 8.3 pkt, 5.9 zb, 2.6 prz, 56 % za 1 (41/72)

Nasz Pan Zagadka. Ice Man. Janne Ahonen polskiej koszykówki - bo świetnie skacze, bo jego lica nie wyrażają emocji, nie wiedzą co to strach, smutek, zażenowanie czy euforia. Postać niezrozumiale nieodgadniona. Nikt nie poznał się na jego umyśle. Ewenement. Potrafił pozytywnie zaskoczyć i zachwycić by chwilę później rozczarować na całej linii.

Trudno słowami opisać moje zaskoczenie, gdy czytałem o tym, że trafił pod biało-niebieskie skrzydła  Nie dlatego, że to znamienita postać w koszykarskim światku, ale dlatego że nasz tonący w długach klub nie rezygnował ze wzmocnień. Był październik 2010 i nikt wtedy nie myślał o cięciach kadrowych (co innego cięcia finansowe). Szczwana strategia ściągania graczy drugoligowych do I ligi z szansą wypromowania się działała jak magnez przyczepiany do lodówki (fakt, że owa metaforyczna lodówka w środku była pusta  nie miał znaczenia).

Nic o nim wcześniej nie wiedziałem. Nie byłem w tym osamotniony. Po ujrzeniu Łukasza w akcji po raz pierwszy, nie bardzo widziałem sens w jego transferze. Pamiętam słowa znajomego, który powtarzał jak mantrę: "On jest dobry. Jeszcze zobaczysz." Postanowiłem skorzystać z "Prawa Wróbla" i być cierpliwym. Marcin Wróbel sezon wcześniej też początek miał niemrawy, a jak było potem to wiemy. Oj kazał nam Łukasz czekać, oj kazał. Pierwszy dobry mecz u siebie rozegrał z Dąbrową Górniczą pod koniec listopada, notując 14 pkt i 11 zb. Zbyt wiele o tym meczu powiedzieć nie mogę, bo akurat mnie na nim nie było. Następnie Muszyńskiego ponownie dotknęła zadyszka by od meczu z Asseco 2 Prokomem wznieść swoja grę na wyższy poziom.

No właśnie... mecz z Asseco... Pisząc "na wyższy poziom" mam całkiem na serio i całkiem dosłownie na myśli wyższy poziom. Zobaczyliśmy nowego Łukasza Muszyńskiego. Nie wiem co się działo z nim w noc przed tym spotkaniem, ale jestem przekonany, że było to coś magicznego. Reinkarnacja ? Tajemniczy zabieg genetyczny, mający na celu zrobić z niego nadczłowieka ? Nie mam pojęcia. Mam za to wciąż trwałe pojęcie tego, co widziałem tamtego popołudnia w hali wałbrzyskiego OSiR-u. Po meczu pisałem o naszym Panu Zagadce tak:

"Szok. Po prostu szok. Coś w nim pękło. Był dla nas niezbyt zdecydowanym, przygaszonym człowiekiem. Po pierwszym dunku krzyknął wyraziście "aaaa !". Coś w nim drgnęło. Od tego momentu stał się latającym wirtuozem. Czarował w powietrzu. Kapitalny wsad w kontrze nad ogromnym, o 16 cm wyższym Wojdyrem plus potem równie niepowtarzalny dunk z faulem. Zszokował nas wszystkich. Gdy piszę te słowa wciąż nie mogę wyjść z podziwu. Wiem jedno - chcę poznać jego dietetyka lub jego nowe "witaminy". A może po prostu zmienił dostawcę płatków ? W przestworzach: wielki, na lądzie: mniej spektakularny. 6/13 za 2, 10 zb, 13 pkt. Najlepszy dziś w naszej załodze. Od dziś na mecze chodzimy głównie dla niego. I już nawet ta jego ograniczona mimika nam nie wadzi."

Tak było. Tego jednego dnia Łukasz był w powietrzu zjawiskowy. Wprawiał w zachwyt powietrznymi lotami, wprawiał w zażenowanie nietrafianymi rzutami wolnymi. To, co w mim kochaliśmy, to jego lodowato zimna krew oraz kompletny rozbrat ze zdrowym rozsądkiem. Po kilku udanych smeczach przechodził transformację w drogowego walca. Pewny swojej wielkości, pozbawiony nomen omen chłodnej kalkulacji taranował przeszkody na swojej drodze w kierunku obręczy. Ilość przeszkód była bez znaczenia. "Czterech rywali ? To nic. Atakuję obręcz, bo jestem dziś niezwyciężony" - zdawał się myśleć. Efekt ? Niestety marny i komiczny.


Niemniej jednak, będziemy pamiętać o naszym "Panu Poker Face". Za jego fantazję, waleczność w walce na tablicach i szósty (siódmy ?) zmysł do przechwytów. No i za jego fantastyczną akcję alley-oop, gdy akcję skończył wsadem po podaniu Kuby Kietlińskiego. Była to pierwsza taka górnicza akcja od czasów legendarnego u nas duetu Stokłosa-Czerwonka. Łukasz "Ice Man" Muszyński to postać nietuzinkowa, intrygująca. Postać, którą pamięta się niewątpliwie za pojedyncze zagrania, nie za całokształt twórczości.

niedziela, 10 kwietnia 2011

W krainie pożeraczy marzeń


Trzy dni. Trzy mecze. 120 minut. Tyle czasu trwało trawienie półfinałowych marzeń Górników. Nasi młodzi koszykarze zostali wysłani na pożarcie. Poznań stał się dla nich krainą pożeraczy marzeń. Koniec sezonu dla juniorów. Odpadamy z mistrzostw Polski U-18 z hukiem.

Biało-Niebiescy przegrywają z Pyrą Poznań 52:107, z MKS-em Pruszków 70:88 oraz z Zastalem Zielona Góra 67:100. Nie byliśmy nawet blisko.

Nasuwa się pytanie: "Czy mamy prawo czuć się zawiedzeni ?" Raczej nie. Do turnieju ćwierćfinałowego scalającego 32 najlepsze młodzieżowe ekipy w Polsce z roczników 1993 i 1994 wdarliśmy się trochę na siłę. Jak wspominałem we wcześniejszym wpisie: nie frontowymi drzwiami, ale przez balkon, przez okno, po znajomościach, "na dziko". Na papierze byliśmy dopiero czwartą najsilniejszą drużyną w czteroosobowej grupie. Mieli nas pożreć. No i pożarli. Bez "popitki". Natrafiliśmy na koszykarskich ludożerców.

W meczu z gospodarzami nie mieliśmy za wiele do powiedzenia. Przegrywamy na tablicach 28:60, w ilości asyst 5:19.  Zawodzą liderzy. Hubert Murzacz strzela ślepakami i ma jedynie minimalne mniejsze problemy z przewinieniami od Oskara Pawlikowskiego. Wisienką na tym niestrawnym torcie są rzuty wolne - trafiamy 6 prób z ... 18. Z morza mierności starali się wynurzyć Kacper Wieczorek i Paweł Maryniak (odpowiednio 17 i 13 pkt).

Jeszcze przed rozpoczęciem turnieju jasne było to, że najbardziej w naszym zasięgu jest pruszkowski MKS. Szybko się okazało, że ten zespół grozi nie tylko kadrowiczem Łukaszem Bonarkiem (double-double: 21 pkt i 10 zb), ale także niejakim Mikołajem Motlem (22 pkt). Tym razem lepsze pod względem skuteczności spotkanie rozegrał Murzacz, ale prym w biało-niebieskiej załodze wiedli ponownie Wieczorek i Maryniak. O ile postawa tego pierwszego, który w przekroju całego sezonu jest pierwszym strzelcem Górnika, nie jest zaskoczeniem, to postawa Maryniaka zalicza się do niespodzianek. Wieczorek zalicza 18 pkt, 16 zb, ale i 10 str, natomiast Maryniak notuje 20 pkt, 8/11 z gry, 8 zb i 5 prz (eval 28). Niestety było to za mało. Trudno o wygraną, gdy z 20 rzutów zza linii 6,75 m do kosza wpada zaledwie jeden. Dodatkowo, ponownie jesteśmy samolubni, z zaledwie 5 asystami w całym meczu.

Na pożegnanie przyszedł mecz ze starymi znajomymi z Zielonej Góry, u których w protokole próżno było szukać ich najlepszego gracza. Widocznie się naszych nie przestraszyli. Tymczasem w naszych szeregach wiodący duet Wieczorek-Maryniak poczuł zmęczenie, zniechęcenie bądź spadek poziomu cukru (razem tylko 4 pkt, 0/11 z gry), a Murzacz wrócił do nieskrępowanego ostrzeliwania obręczy z zacinającego się spustu. Plusy ? O to trudno, gdy przegrywa się różnicą 33 punktów. Niemniej jednak, warto podkreślić znaczną poprawę Górników w  rzutach osobistych (11/12), będących w perspektywy całego sezonu jedną z największych bolączek.

Turniej ćwierćfinałowy to prawdziwy sprawdzian dla umiejętności poszczególnych graczy. Więcej oczekiwaliśmy od naszych dwóch pierwszoligowców. Okazało się jednak, że w rywalizacji z często o rok starszymi kolegami nie dawali sobie rady. Murzacz w całym turnieju spudłował aż 27 z 39 rzutów z gry, a Pawlikowski rzucał średnio tylko 4,7 pkt. Na pocieszenie pozostaje fakt, że obaj jeszcze przez rok będą grać w kategorii juniorów. Tyle czasu nie mają za to rok starsi Maryniak i Wieczorek, do których gry na tle kolegów można mieć chyba najmniej pretensji.

Podsumowując, marzenia mają do siebie to, że dość często się nie spełniają. Marzenia naszej młodzieży przeżuto w bezceremonialny sposób.

czwartek, 7 kwietnia 2011

Nieproszeni goście na bankiecie


Już 8 kwietnia nasi juniorzy zaczynają batalię w ćwierćfinałach mistrzostw Polski. Nasi w Poznaniu grają w podobno trudnej grupie. Oprócz miejscowej Pyry, biało-niebieskich czekają pojedynki z MKS Pruszków i podobnie jak w rozgrywkach regionalnych z Zastalem Zielona Góra.

Ćwierćfinały można porównać do prestiżowego biznesowego bankietu. Naszych nie zaproszono. Bo w kieszeniach pusto, bo nie wyróżnialiśmy się z tłumu. Naszym drzwi na salony przed nosem zamknęli, odziani w zielono-czarne marynarki, chłopaki ze Zgorzelca. Na przyjęciu jednak jesteśmy. Wślizgujemy się do środka nie tyle kuchennymi drzwiami (nie bardzo odpowiada to polskim realiom) co "na dziko", przez salonowy balkon zamontowany na parterze.  Elita rzuca nam markotne spojrzenia, spogląda spode łba, unika gdy dochodzi do konwersacji. Nikt nie podaje naszym chłopakom drinków, nikt nie chce biało-niebieskich poznać, bo panuje opinia, że nasi wrócą do domu szybciej, niż się zjawili.

Górnik Wałbrzych to na dzień dzisiejszy mizernie kojarząca się w Polsce marka. Przypominamy ubranego w wyświechtaną marynarkę i pożółkłą koszulę biznesmena po przejściach. Nie mam wątpliwości co do tego, że nie jeden przetarł ze zdziwienia oczy, widząc naszą ekipę na etapie krajowym rozgrywek młodzieżowych. Górnika czekają trzy trudne mecze, z potencjalnie silniejszymi rywalami.

MKK Pyra PBG Poznań

Gospodarz i organizator, któremu ściany planują dopomóc. Królowie Wielkopolski od dobrych paru lat. Od niedawna wspierani możnym sponsorem. Na dzień dzisiejszy bez głośnych nazwisk. Najgroźniejszy gracz to środkowy Szymon Milczyński. W zeszłym roku grający z rok starszymi kolegami poznaniacy przepadli w półfinałach (najlepsza szesnastka drużyn), gdzie ulegli MKS Pruszków (ostatecznie 3. miejsce) 73:98 oraz Stali Ostrów 70:72, no i pokonali WKK Wrocław (5. miejsce) 68:65. W tym roku wydaje się, że wyjdą z grupy z drugiej lokaty.

SKM Zastal Zielona Góra

Numer dwa w naszej grupie (za WKK Wrocław). Rok temu Zastal doszedł do finałowej ósemki, kończąc sezon na 6. miejscu w Polsce. Na ćwierćfinały - po sezonie w II lidze w SMS PZKosz Władysławowo - do składu wraca wicemistrz świata z reprezentacją sprzed roku, obecnie jeden z lepszych strzelców na drugoligowych parkietach,  Filip Matczak. On jeden robi wielką różnicę, która sprawia, że podopieczni trenera Onufrowicza powinni walczyć o medale. Obok niego z Władysławowa wraca inny kadrowicz, rok młodszy Nikodem Sirijatowicz. Ważnymi graczami w składzie będą zapewne grający w rezerwach Zastalu w III lidze Michał Kopij i Jakub Dybek, oraz ten, co pokrzywdził naszych w ostatnim meczu w regionie - Kamil Berezowski. Strzeżcie się zielonogórzan narody, oj strzeżcie. Powinni wygrać grupę.

MKS Pruszków

Numer trzy na Mazowszu. Rok temu w mistrzostwach Polski U-18 brązowy medal. Sęk w tym, że mowa tu o graczach z rocznika 1992, którzy już grać w tym roku w tej kategorii nie mogą. Niemniej jednak medal z tamtą drużyną zdobywali zawodnicy z rocznika 1993: Michał Szczukowski, Sławomir Fijałkowski oraz przede wszystkim Łukasz Bonarek - wicemistrz świata, kolega z kadry wyżej wspomnianego Matczaka. Bonarek już rok temu w rywalizacji ze starszymi kolegami notował średnio prawie 9 pkt w meczu, dokładając niecałe 7 zbiórek. Teraz - po roku terminowania w I lidze w pruszkowskim Zniczu - powinien być motorem napędowym MKS-u. W składzie pruszkowian znajdziemy pewnie graczy z rocznika 1994, którzy w zeszłym roku w ćwierćfinałach przegrali wszystkie trzy mecze. Zespół w naszym zasięgu, choć łatwo nie będzie.

JKKS Górnik Wałbrzych

Nieproszeni "wkręcamy" się do rywalizacji z "dziką kartą" i - miejmy nadzieję - z dzikością serca. W regionie jedynie czwarte miejsce, po kilku zawstydzających porażkach. W zeszłym roku nie graliśmy w ćwierćfinałach U-18, bo nasi gracze z roczników 1992 i 1993 nie popisali się w rozgrywkach regionalnych. Od tego czasu dużo zmian. Rocznik 1993 został wzmocniony chłopakami urodzonymi w 1994 roku, którzy w poprzednim sezonie byli o włos od awansu do półfinału mistrzostw Polski. W Tarnowie nie daliśmy wtedy rady miejscowej Unii 64:95, pokonaliśmy Hartwig Katowice 95:85 i dość niespodziewanie ograliśmy Czarnych Słupsk 91:89. Zespołu nie prowadzi już Arkadiusz Chlebda, którego zastąpiła Marta Szymańska. W zeszłym roku najlepszym strzelcem Górnika był Hubert Murzacz (21.7 pkt). Ważną rolę odgrywał także Michał Rostkowski (17.3 pkt), który w tym sezonie nie może się odnaleźć, szukając zapodzianej gdzieś formy.
 
Trudno oceniać szansę naszych. Koszykówka juniorska jest zbyt nieprzewidywalna. Trzeba jednak przyznać, że o awans będzie trudno. Poznański bankiet należy do tych ekskluzywnych, a my jesteśmy nieproszonymi gośćmi.

środa, 6 kwietnia 2011

Podsumowań czas (5): Marcin Kowalski


MARCIN "Gliniarz" KOWALSKI - ur. 1982, 178 cm, rozgrywający, poprzedni klub: Nysa Kłodzko (II liga)

Sezon 2010/11 w Górniku: 11 meczów, 33.0 min, 6.8 pkt, 4.5 as, 3.4 str, 53 % za 2 (17/32), 32 % za 3 (9/28)

Po odejściu Krzysia Jakóbczyka do Sportino potrzebowaliśmy kogoś, kto załata dziurę. Mając na uwadze górnicze limitacje finansowe nie spodziewaliśmy się cudów. Postawiono na twarz znajomą, która powinna grze w I lidze podołać. Postawiono na naszego wychowanka. Szybko stało się jasne, że niezmordowanego strzelca Jakóbczyka zamieniamy na kreatora Kowalskiego. Zespół w styczniu przeszedł niemałą transformację nie tyle jakościową, co systemową.

Do postawy Marcina nie możemy mieć pretensji. Co więcej, powinniśmy mu w darach składać owce. Pomimo tego, że w klubowym sejfie można było znaleźć co najwyżej kurz, Kowalski powrócił. W dobrym stylu. W jego grze nie było polotu czy popisów, swoje miejsce znalazła za to solidność. To właśnie ona najlepiej określała to, co nam popularny "Gliniarz" zaoferował. Był trochę jak prawdziwy z krwi i kości, ciężko pracujący górnik - ojciec rodziny, który o świcie zmierzał do pracy, by powrócić późnym wieczorem. Świat o nim nie słyszał, nie był na ustach innych. Nie zależało mu na tym. Postanowił rzetelnie wykonywać swoja robotę. Bez poklasku. Wyglądało to tak, jakby wychodził z założenia, że jeżeli ma się stawić na 8:00, to o 7:55 jest już spóźniony.  

Najprostsze określenia, pasujące jak ulał do naszego rozgrywającego to wyrobnik czy rzemieślnik, po prostu zwykły, polski Kowalski. Ale co w tym złego ? Nic a nic. Kochamy solidnych rzemieślników, którzy w każdym meczu nie schodzą poniżej pewnego poziomu. Zawodnik z jego DNA, czyli taki, który myśli: "najpierw podam, potem rzucę" jest jak uniwersalny klocek Lego. Pasuje wszędzie i zawsze. Nie ma wyjątków. Wyobrażacie sobie drużynę biało-niebieskich, w której równocześnie mamy kreatora Kowalskiego i strzelca Jakóbczyka ? "Ja ci podam, a ty rzucaj, czyli ja robię swoje, a ty swoje" Cudowna wizja.

Stop !

Rzeczywistość każe nam zejść na ziemię.

Niejednokrotnie w sezonie odnosiłem wrażenie, że Marcina na boisku nie było. Dopiero w statystykach pomeczowych czytałem, że jednak grał. 30 minut. O czym to świadczy ?  Że nie trafił trzy razy z rzędu za trzy punkty ? Że nie zaliczył 25 punktów ? Być może. Ale świadczy to także o tym, że Marcin nie popełniał rażących błędów, które są równie długo pamiętane, co udane zagrania. 

Przyjemnie się robi, gdy przypominamy sobie, że Marcin Kowalsku to nasz wychowanek, nasz wicemistrz Polski juniorów starszych 2000. Dobrze, że jest z nami. Jego spokój i opanowanie koją nas bardziej niż Beethoven. Nie ma w nim błysku ? Błyszczeć mogą inni.

piątek, 1 kwietnia 2011

Podsumowań czas (4): Jakub Kietliński

Korzystając z chwili wolnego czasu przechodzę do podsumowania numer cztery.


JAKUB "Wicher" KIETLIŃSKI - ur. 1989, 175 cm, rozgrywający, poprzedni klub: Trefl Sopot (Ekstraklasa)

Sezon 2010/11 w Górniku:  22 mecze, 22.0 min, 5.5 pkt,  39 % za 2 (24/62), 24 % za 3 (14/57),  2.6 as.

Po tym jak Kuba dołączył do składu w ubiegłoroczne lato, dziennikarze ile sił w płucach dmuchali balon oczekiwań. Kibicom sprzedawano wieści, że Kietliński - były młodzieżowy reprezentant Polski - wybrał ofertę Górnika z wielu innych, bo u nas miał dostać szansę na grę. A tego potrzebował w swoim położeniu najbardziej.

W ekstraklasowym Treflu był pierwszorzędnym klucznikiem. Zamykał drzwi do szatni, bo wychodził z niej ostatni. Otwierał drzwi do szatni, bo z perspektywy końca ławki rezerwowych miał do niej najbliżej. Dodatkowo dostał etat nosiwody oraz żywej półki na ręczniki. W naszym Górniku miał wypłynąć na szersze wody. Głęboko wierzył, że z pokładowego majtka przeistoczy się w morskiego wilka. Przyznam się, że bardzo na niego liczyliśmy. Z perspektywy czasu po jego występach pozostał niedosyt chyba nie tylko u kibiców ale i u samego trenera Chlebdy.

Jego transfer w dużej mierze był niewiadomą. Jak młody, nieograny przecież zawodnik sprawdzi się w większej roli ? I liga miała być dla niego odpowiednim miejscem, po tym jak terminował w Sopocie. Szybko się okazało, że Kuba potrzebuje więcej czasu na przystosowanie się do ligowych realiów. Przez ligowe realia rozumiem aspekt sportowy, bo do realiów górniczych przystosować się raczej trudno. Droga transformacji z roli koszykarskiego przecinka w ekstraklasie do pisanego wielkimi literami nagłówka w I lidze jest wyboista, lecz bez najmniejszych wątpliwości do przebycia. Najlepszym przykładem na to, że można jest Dawid Bręk - rówieśnik Kuby, również rozgrywający, były przecinek w Kotwicy Kołobrzeg, obecnie król pierwszoligowych nagłówków i parkietów w barwach SKK Siedlce. Bręk w czternastu meczach w barwach SKK trzynaście kończył z dwucyfrową zdobyczą punktową, notując 23 punkty i 8 asyst przeciwko AZS Szczecin, 14 punktów i 12 asyst przeciwko GKS Tychy czy 21 punktów i 5 asyst w rywalizacji z Asseco 2 Prokom.

Kietlińskiemu nie można zarzucić, że mu nie zależało. Wręcz przeciwnie. Biegał najszybciej, najwięcej, wszędzie go było pełno. Jak to wicher, robił wiele szumu, zdarzało się, że siał spustoszenie zarówno w obozie rywala jak i w naszym. Będąc przy piłce nie brał jeńców. Swoją bezwzględnością obdarzał całą długość i szerokość parkietu. Biegał wiele, może nawet za wiele. Zdarzały mu się mecze, gdy jego postawa decydowała o końcowym sukcesie jak choćby jego 12 punktów (5/10 z gry), 6 asyst i 6 przechwytów w wygranych 65:54 meczu ze Spójnią. Z drugiej jednak strony wielokrotnie tonął w morzu nijakości i niespełnionych oczekiwań.   

Na koniec pozostaje się zastanowić nad sensem sprowadzania z drugiego końca kraju młodych, jeszcze nieukształtowanych graczy. Śmiem wątpić w to, że w naszym regionie brakuje utalentowanych młodych koszykarzy. Piszę to z całkowitym przekonaniem, bo co nieco w rozgrywkach młodzieżowych się orientuję. Niemniej jednak, dużo w takich przypadkach zależy od szczęścia. Ryzyko transferu pochodzącego z Trójmiasta Wichra nie opłaciło się nam tak, jak siedlczanom sprowadzenie z Kołobrzegu Dawida Bręka.


Podsumowań czas (1): Łukasz Grzywa
Podsumowań czas (2): Krzysztof Jakóbczyk
Podsumowań czas (3): Bartłomiej Józefowicz