Szukaj na tym blogu

niedziela, 30 czerwca 2013

Brakujący element

Trwająca od czterech lat pogoń biało-niebieskiego rocznika '97 za wrocławskim WKK jest ekscytująca. Górnicy z każdym kolejnym rokiem wydawali się rywali bliżej. Niestety, uaktywnienie się WKK na rynku transferowym to spory problem dla wałbrzyszan. 

Dominik


Plamki potu spłynęły właśnie po twarzach dolnośląskich graczy podkoszowych w roczniku '97. WKK Wrocław pozyskało Wiktora Sewioła - jednego z najzdolniejszych graczy w Polsce w roczniku 1997. Tegoroczny wicemistrz Polski U-16 z Treflem Sopot i młodzieżowy reprezentant Polski to odpowiedź wrocławian na spore braki pod tablicami (WKK zakończyło finały MP U-16 dopiero na 5. miejscu). I choć Sewioł pewnie więcej będzie grał nie w rozgrywkach juniorów, ale w III lidze, w rezerwach WKK (pierwszy zespół będzie występował w I lidze), to na szlagierowe mecze w regionie z naszym Górnikiem można się go spodziewać. 

Sewioł ma ok. 200 cm wzrostu i gra w długich getrach. Nie to jednak sprawia, że o pochodzącym z Jaworzna koszykarzu mówi się, w kontekście młodzieżowej koszykówki, tak wiele. Sewioł był klasą sam dla siebie w wałbrzyskich półfinałach MP U-16, gdzie przeciwko Dąbrowie Górniczej zdobył 40 punktów i 11 zbiórek, a naszemu Górnikowi zafundował prezent w postaci 31 pkt i 12 zb. Największy mecz zaliczył jednak w starciu z Opalenicą, gdzie stawką była walka o złoty medal MP U-16. Sewioł zdobył wtedy, uwaga, uwaga, 36 pkt i 28 zb !!! Co ciekawe, w bezpośrednim starciu z WKK w finałach, Wiktor zaprezentował się słabiej, notując 8 pkt i 12 zb.



Od 2009 roku, od samego początku pojedynków Górnika '97 z WKK '97, było ciekawie. Nasi przegrywali po dogrywce, ulegali różnicą zaledwie kilku punktów po bardzo wyrównanych meczach. Ostatecznie, WKK grającego w najsilniejszym składzie jeszcze nie udało się pokonać. Biało-Niebiescy ogrywali wrocławian co prawda w zeszłorocznej gimnazjadzie oraz w Memoriale Stanisława Anacki, ale zwycięstwa te nie były pełne, bo zespół ze stolicy Dolnego Śląska grał osłabiony.

Starcia Sewioła z wałbrzyskimi podkoszowymi podczas półfinałów pokazały, że na nowego gracza WKK ciężko będzie znaleźć receptę. W swoim roczniku Sewioł imponuje siłą, jest dobrze wyszkolony technicznie, dynamiczny, potrafi trafić z dystansu. 

Na szczęście, wakacje są bardzo specyficznym okresem w życiu nastolatka. Wiele może się zmienić. Kto wie, może jeden z Górników urośnie o kilka dobrych centymetrów więcej od kolegów, wzmocni się fizycznie i tym samym stanie się naszym lokalnym kontrargumentem dla podkszowego WKK?


czwartek, 27 czerwca 2013

O mnie


Poznajcie mnie...Człowieka-Orkiestrę ... 
Borzem

Jestem magistrem Pedagogiki i pracuję na co dzień w Ośrodku Sportu i Rekreacji w Wałbrzychu zajmując się tam m.in. sportem szkolnym i organizacją Amatorskiej Ligi Koszykówki. W klubie jestem trenerem, zawodnikiem oraz pomagam w jego organizacji. Jestem również sędzią koszykówki jak i spikerem czy, jak zwał, konferansjerem. Skąd to wszystko się wzięło? Zapraszam do lektury.  

Od dzieciaka miałem zaszczepiony sport w swoim organizmie. Począwszy od dziadków, jeden był bokserem amatorskim a drugi nauczał wychowania fizycznego w wałbrzyskim IV LO. Ojciec był fanem siatkówki często zabierał mnie na spotkania Chełmca, Brat kochał koszykówkę a ja sam zaczynałem jak większość od piłki nożnej. Wracając do brata, to głównie on zaraził mnie basketem od wczesnych lat '90. Starszy ode mnie o trzy lata był wielkim fanem NBA (jak i ówczesne pokolenie). Magiczne Hej Hej tu NBA u mnie w domu, na podwórku oraz w podstawówce to był KLASYK !!! Kto nie oglądał w nocy transmisji spotkań National Basketball League był po prostu --- „Ciotą” (Pussy) :). W woli wyjaśnienia dla młodszego pokolenia transmisje najlepszej ligi świata były pokazywane w ogólnopolskiej TVP !!

Kiedy przychodził dzień meczu ... ojciec zakazywał mojemu bratu oglądać mecze w nocy. Nauka przede wszystkim a niewyspanie groziło słabymi wynikami itd.

Ah ten Ojciec gdyby wiedział :) sam dzisiaj ogląda ze mną w nocy finały NBA :)

Wracając jednak….

Jako 13-latek (szósta klasa podstawówki) nic sobie z tego nie robił. Mieliśmy taki mały TV czarno-biały (rocznik 1993), który budził mnie przed meczami i kazał oglądać. Te magiczne słowa Szaranowicza i Łabędzia pamiętam do dziś, brzmiały jakby w tym małym telewizorku grali ludzie z kosmosu, z innego wymiaru: „Finały NBA naprzeciw siebie staną Phoenix Suns na czele z Sir Charles'em i chicagowskie Byki z samym Majkelem Jordanem” ... Dosłownie, piękne czasy ... i tak w kółko. W podstawówce reprezentowałem w szkole różne sporty. Świetnie biegałem, grałem w piłkę nożną, ręczną i oczywiście w koszykówkę. Żeby nie było mój rocznik to wyż demograficzny - przedostać się do reprezentacji szkoły do był wielki zaszczyt.

Kiedy dorastałem w podstawówce (przyp. nie było gimnazjów), tak jak wcześniej wspominałem, zacząłem robić karierę w piłce nożnej. U boku trenera Ciołka po skończeniu jego szkółki zostałem zaproszony do gry w lidze międzywojewódzkiej i takie tam ble ble. Wszytko się nagle zmieniło, gdy trafiłem do IV LO, do klasy sportowej. Poznałem tam człowieka, który totalnie odmienił moje życie.

Nazywał się on…Rafał Glapiński.

Pamiętam jak pierwszy raz, na otwarcie roku w nowej szkole, jak to świeżak, ciężko się było odnaleźć. Jako że byliśmy z klasy sportowej naszą salą wykładową była ... sala gimnastyczna. Wpadłem na tą salę a tam widzę dwóch gości w dresach Jordana (rozpoczęcie roku), jeden łysy, drugi z wygolonymi paskami na głowie, jeden w butach Penny’ego Hardaway'a, drugi w Pippenach. Skakali po całej sali do każdej rzeczy, która była nad nimi: „Eee a tam doskoczysz??, Eee pestka” ...

Mowa o Rafale Glapińskim i Marcinie Kowalskim. Byłem w szoku. Byli to „źli chłopcy”, którzy „kiblowali” więc, znając realia życia u mnie na dzielnicy, albo z takimi trzymasz albo jesteś przeciwko nim. Troszkę lakoniczne, ale prawdziwe.

Nie zanudzając, szybko znaleźliśmy wspólny język i powoli stawałem się tacy jak oni. Dokładając do tego jeszcze, że do naszej klasy także uczęszczali tacy Panowie jak Marcin Salamonik (tak ten Marcin, który został wybrany w tym roku do pierwszej piątki I ligi) czy Tadeusz Bujnowski (były gracz Górnika) w ławkach rządziła tylko koszykówka. Rafał wziął mnie pod swoje skrzydła i z miejsca stałem się „koszykarzem”, poznając wszytko i wszystkich związanych z tą dziedziną w wałbrzyskim życiu. Ja pomagałem mu w nauce, a on pomagał mi szlifować koszykarskie umiejętności oraz wejść w dorosłe życie. Mając zacięcie i ogromną determinację szybko uzyskałem miejsce w reprezentacji szkoły, gdzie nie było łatwo. Wiedziałem jednak, że w koszykówkę zawodowo nie będę grał i tak zaczęła się moja kariera ulicznego gracza.

Przesiąknięty kulturą streetballową USA oraz szybko uzyskując umiejętności koszykarskie na moim podwórku zaczęło mi brakować rywalizacji. Zacząłem szukać… szukać takich jak JA. Zafascynowanych koszykówką, NBA, streetballem itd.

I znalazłem. Okazało się, że niedaleko domu, w sumie obok dzielnicy, gościa co się zowie Konrad Cząstkiwicz aka Kondzio. Szybko znaleźliśmy wspólny język. Stworzyliśmy swój uliczny team, budowaliśmy boisko, ciągle dyskutowaliśmy o rapie i koszykówce. Beztroskie, piękne czasy. Dwanaście godzin dziennie basketball i ciągłe proszenie mamy o pieniądze na baterie do magnetofonu :). Konrad poznał mnie z innymi ludźmi kochającymi basket.  Tutaj poznałem legendę ulicy, koszykówki, streetballa. Wszystko jedno – poznałem Rafała Szymankiewicza. Gościa, który miał w nogach petardę i 120 cm wyskoku !!!! Robił na boisku co chciał. Do dzisiaj jest takim wałbrzyskim „Kozicą” (The Goat) w większości znanym z opowieści. Kiedy usłyszałem jak przeskoczył i zrobił wsad nad Żywarskim na jednym treningu Górnika, to było coś meeeega. W Górniku go nie chcieli bo był za mały ... niecałe 180 cm !!!!!

Rozgrywaliśmy różne mecze na boisku przy „Budowlance” na Starym Zdroju. Przyjeżdżała ekipa z Nowego Miasta, Podzamcza, Śródmieścia w składzie z Łukaszem Siczkiem, „Śmiglem”, „Michelem” czy Łabiakiem. Tak między innymi poznałem kolejnego świra koszykarskiego przy kolejnej gierce z załogą z Placu Grunwaldzkiego. Mojego kolejnego do dzisiaj wielkiego przyjaciela -  Marcina Sikorskiego.

Sikor również był bliskim kolegą Glapy co się świetnie składało. Kiedy już uświadomiłem sobie na boisku na którym dotychczas grałem z Konradem, że już niewiele osiągnę, uciekłem na „Grunwaldzki”. Tam już grali byli albo aktualni wtedy ligowcy, juniorzy i ludzie z przeszłością w Górniku, czyli o poziom wyższy. Boisko na którym graliśmy, było usytuowane za Empikiem, między blokami. Ahhh… co za klimat. Znając już dużo ludzi w mieście ściągałem na boisko różnych ludzi żeby było jak najwięcej grania. Wyjeżdżałem w wakacje z domu o 10 a wracałem po 21. Moje nazwisko przestało już być anonimowe, ludzie zaczęli nabierać szacunku.

Wracając do IV LO, dwa razy z rzędu w ostatnich klasach zajęliśmy II miejsce na Dolnym Śląsku, przegrywając z Wrocławiem, który w składzie miał m.in. Skibniewskiego, Chanasa, Szlachtowicza czy Bajera, Griszko itp. U nas Glapa, „Gliniarz” (Marcin Kowalski) czy „Sali” stali się już jak na swój wiek mega dojrzałymi koszykarzami, występującymi w drugiej lidze, stanowiąc o sile zespołu. Towarzystwo było wyborne. W ostatniej klasie liceum pojechałem z ekipą uliczną na pierwszy prawdziwy turniej streetballa w Dzierżoniowie pod nazwą B-Ball Jam. Prawdziwy dlatego, że na całe boisko 4 vs 4 w amerykańskiej wersji a nie jak się utarło w Europie 3 na 3 na jedną dziurę. Ja, Glapa, Sikor, Sali ... ostatecznie druga lokata. Ale nie o wynikach. Poznałem tam kolejnego zapaleńca – Maćka „Perłę” Woźniaka. Dodając do tego, że w koszykówce ulicznej w Polsce zaczęła się era And1, szybko się dogadaliśmy.

I od tego się zaczęła uliczna przygoda. Miałem 19 lat i czas żeby powoli świat o nas usłyszał.

Poszedłem na studia. Jak większość, na PWSZ :) Tam zacząłem występować w lidze amatorskiej, w tym właśnie zespole. Początki były trudne ... ale jak już wspominałem, jestem niezwykle upartym człowiekiem i ambitnym więc szybko wywalczyłem miejsce w pierwszej piątce zespołu. Świata nie zwojowaliśmy ale doświadczenie kolejne nabyte.

Kolejnym ważnym etapem było stworzenie Alkatraz ... Zafascynowałem się turniejem Rucker Park w Nowym Jorku, B-Ball Jamem, czy turniejami serii And 1. Postanowiłem wraz z kolegami pójść krok do przodu i zrobić u nas nasz turniej. Nową markę, gdzie dzięki naszej pasji stworzymy coś co ludzie będą podziwiać, a my będziemy ich zarażać koszykówką w naszym wydaniu. Tak więc znalazł się asfaltowy plac za szkołą ZS 8. Przy współpracy z trenerem Tadeuszem Pogorzelskim, ówczesnym dyrektorem ZS 8, który udostępnił nam plac, abyśmy zbudowali tam boisko do koszykówki. I tak się stało. Plany zostały zrealizowane. Od 2003 roku organizujemy tam turniej pod nazwą Alkatraz, na który zjeżdżają się najlepsi koszykarze z Polski, a samo boisko stało się Mekką Ulicznego Basketu.

Po doświadczeniach w tworzeniu turnieju zacząłem się wtajemniczać w rolę organizatora. Co znacznie mi odpowiadało.

Ktoś tym wszystkim musiał sterować.

Ciąg dalszy nastąpi ....

środa, 26 czerwca 2013

Powitajcie nowego blogera !

Blog "Górnicy" ma się dobrze. Ale nie może stać w miejscu. Musi się rozwijać. Urozmaicać. Zaskakiwać. I tak też się dzieje. Dziś chciałbym pokrótce zapowiedzieć wam pojawienie się nowej postaci w biało-niebieskiej blogosferze. Postaci, którą dobrze kojarzycie.

Powitajcie Michała "Borzema" Borzemskiego !!!!

"Borzem" to postać doskonale przez was znana. Koszykarz Górnika, trener juniorów Górnika, działacz, spiker, organizator. Człowiek orkiestra. Blog "Górnicy" da wam okazję poznać go lepiej. 

Dlaczego "Borzem" (bądź "Bozi") będzie dobrym blogerem? Bo pisze prosto z serca, bo - podobnie jak ja - kocha koszykówkę do szaleństwa. Poza tym, jest starszy ode mnie, bardziej doświadczony. Jako człowiek blisko związany z Górnikiem i ludźmi ze środowiska wiele może powiedzieć o wałbrzyskim baskecie. A przecież o tym jest ten blog.

Pamiętam swoją pierwszą wizytę na turnieju streetballowym "Alkatraz". Był to rok bodajże 2004, a ja byłem nieopierzonym gimnazjalistą. Świetna muzyka, genialne otoczenie, świetni gracze - skłamałbym twierdząc, że nie mało to wpływu na moją fascynację koszykówką, która rozkwitła na dobre właśnie w tamtym okresie. Cuda z piłką do kosza oraz elokwencję przez mikrofon prezentował wtedy właśnie "Bozi". Któż by wtedy przypuszczał, że za dziewięć lat poblogujemy w jednym miejscu.

A jednak!

Na dniach pojawi się pierwszy wpis "Borzema".

poniedziałek, 24 czerwca 2013

Pierwsze podrygi lokalnego kolosa

Nowy dom wałbrzyskiego sportu to piękny kolos. Piękny, ale (na razie) na glinianych nogach.
U fryzjera. W autobusie. W radiu. W internecie. O nowym kompleksie sportowo-wypoczynkowym Aqua-Zdrój w Wałbrzychu mówiło się dosłownie wszędzie. Najgłośniejsza (i największa) lokalna inwestycja od czasów Galerii Victoria wznieciła płomień ciekawości w mieszkańcach, którzy z zapartym tchem wyczekiwali dnia wielkiego otwarcia. Otwarcia wielokrotnie przekładanego.  

Już podczas budowy Aqua-Zdrój wydawał się mieć bardzo wiele wspólnego z wałbrzyskim klimatem polityczno-społecznym. Szybko się okazało, że cechy wspólne to niedotrzymane obietnice, tajemnicze przekręty i pasma rozczarowań. Wielomilionowy kredy zaciągnięty przez miasto, zmiany wykonawców, protesty sądowe i wstrzymania robót to rysy na nowopowstałym kompleksie. Kompleksie, który może się podobać.

Najwięcej mówi się o samym basenie, jakże deficytowym obiekcie w Wałbrzychu. Z racji jednak, że nie jest to blog społeczny, tylko koszykarski, przechodzę do wrażeń związanych z nowym być może domem biało-niebieskich Górników. 

Nowa hala widowisko-sportowa wygląda tak:


Futurystyczny, nowoczesny kształt statku kosmicznego ma za zadanie pomóc przenieść lokalny sport na inną orbitę lub po prostu upodobnić się do tego obiektu:

Nie wiem jak wam, ale mi ta przedziwna budowla prosto z teledysku do utworu duetu will.i.am i Justin Bieber bardzo kojarzy się z naszą halą. Cóż, wyszło w Wałbrzychu światowo. Amerykańsko. A może to w Stanach małpują nas?

Mi projekt hali się podoba. Choćby z tego powodu, że dobre kilka lat może nam zająć interpretacja jego kształtu i zastanawianie się co autor miał na myśli. 

Wewnątrz obiektu fajny, przeszklony, przestronny hall (idealne miejsce na sklepiki i bufet w czasie meczów!), linoleum, wykładzina i dobrze rozplanowane korytarze. Idąc tym tropem (korytarzem), na naszych oczach wyrastają trybuny z bardzo wygodnymi siedziskami. Każdy, kto sadzał swoje "cztery litery" na siedziskach w OSiRze i w Świebodzicach, powinien poczuć wyraźną różnicę in plus. Na Aqua-Zdrój z siedzącej pespektywy mecz koszykówki ogląda się bardzo dobrze (górne rzędy) i rewelacyjnie (rzędy bliżej parkietu). Świetne wrażenie robi także telebim przed głównym wejściem, na którym można przedstawiać ciekawe grafiki przed kolejnymi ligowymi meczami. 

Niestety, piękno obrazu naszego lokalnego kolosa zostało splamione przez organizatorów, którzy zdecydowali się wystawić go ludowi w niepełnej okazałości. Zakurzony, odarty z barierek bezpieczeństwa, pozbawiony klimatyzacji, w posiadaniu dwóch przestarzałych tablic świetlnych (tablice z od kilku lat nieaktualną numeracją graczy jedynie od nr 4 do nr 15 oraz bez możliwości wpisania nazwisk koszykarzy) oraz z krzątającymi się tu i ówdzie robotnikami zajętymi pracami porządkowymi tuż tuż przed wpuszczeniem ludzi na trybuny, nasz lokalny kolos był kolosem na glinianych nogach. 

Z otwarciem całego kompleksu było jak z próbnym przedstawieniem premierowego spektaklu w teatrze. Publiczności nie powinno wpuszczać się do miejsca gdzie aktorzy nie są przebrani, nie przeszli charakteryzacji, nie do końca wyuczyli się tekstu. Podobnie nie powinno się zapraszać kibiców na spotkanie z nowym królem wałbrzyskich ośrodków sportowych, gdy król jest nagi, bez szat. 

Nie chę doszukiwać się dziury w całym. Nasz lokalny kolos, bez względu na nieudolność organizatorów, będzie już niedługo świecił pełnym blaskiem, stając się pięknym, reprezentatywnym wałbrzyszaninem.

Z drugiej strony jednak, muszę wspomnieć o tym co mi (oraz wielu innym kibicom) leży na wątrobie. Muszę wypisać pytania,  które poszły na wojnę z logiką i które wielu nie dają spokoju:

1. Dlaczego krzesełka w Aqua-Zdroju są czerwone? (barwy miasta: biało-zielono-pomarańczowe) Czyżby chodziło o swoisty alians wałbrzyskich drużyn sportowych? (parkiet jest biało-niebieski w barwach koszykarzy a krzesełka symbolizują siatkarską Victorię)
2. Jeżeli działamy według wyżej wyemienionego aliansu: Dlaczego półkole rzutów osobistych jest czerwone !? Kompletny brak konsekwencji w działaniu. 
3. Dlaczego projekt ośrodka Aqua-Zdrój założył zasłonięcie większej części efektownej architektonicznie hali sportowej przez mniej popisowy od strony designerskiej basen?
4. Dlaczego karty wstępu na mecz trafiły do tzw. "tajnej dystrybucji" ? Wielu ludzi było bardzo zdziwionych tym systemem, szukając osobników gotowych odsprzedać karty. Dobrze, że z czasem zdecydowano się na wprowadzanie na trybuny wszystkich zainteresowanych, nawet tych bez kart. Tutaj, słowa uznania należą się trenerowi Chlebdzie, który załatwił dodatkowe wejściówki dla klubu kibica.
4. I wreszcie najważniejsze: Dlaczego kompleks nazwano Aqua-Zdrój? Łacińskie "aqua" (czytaj "akfa") TYLKO I WYŁĄCZNIE może kojarzyć się z basenem, nijak mając się do hali.

Na sam koniec tego wpisu pozostaje mi się zastanawiać, czy aby na pewno dobrym pomysłem jest przenoszenie grających w peryferyjnych ligach koszykarzy i siatkarzy do Aqua-Zdroju? Nie od dziś wiadomo, że niski poziom sportowy nie zapełni tak sporego obiektu jak Aqua-Zdrój. A to jak marnie wygląda hala przy przetrzebionych trybunach pokazał niedzielny mecz sparingowy młodzieżowych kadr Polski i Chin. 

środa, 19 czerwca 2013

Historia o staruszku i noworodku


Czasami zastanawiam się nad pewnymi miejscami. Te budynki, drzewa, ławki, pomniki znajdują się w tym samym miejscu od stuleci. Widziały tak wiele. Czasami zastanawiam się także nad tymi wszystkimi ludźmi, którzy mijają te miejsca, pytam siebie co wtedy czują, o czym myślą. To dziewczyna przechadzała się obok sklepu, gdzie poznała swojego przyszłego męża. To dzieciak poszedł na wagary do parku. To ty kupiłeś nową książkę i postanowiłeś wybrać się nad brzeg rzeki by ją poczytać. 

Wyobraź sobie jak wiele ludzkich historii widziały te miejsca. Ich doświadczenie jest nieocenione. Przecież możesz pójść do restauracji i usiąść w tym samym miejscu, które jakieś pięć minut wcześniej zajmowała powszechnie znana gwiazda filmowa. Innym razem w tym samym miejscu siedział mężczyzna, który dopiero co dowiedział się o śmierci swojego dawno niewidzianego syna. Jeszcze innym razem, w tej samej restauracji, ktoś będzie spoglądał przez tę samą szybę co ty z różnej perspektywy: będzie płakał, będzie się śmiał.

(...)

Czyż to nie jest interesujące? Pomyśl czasem o ludziach, emocjach, miejscach! Pomyśl o sposobie w jakim postrzegamy pewne miejsca! Miejsca, które na zawsze pozostaną w naszej wyobraźni.


Dokładnie 19 maja natknąłem się na ten fragment na... Facebooku. Wyświetlił się we.... wpisie koleżanki z akademika. Valeriia pochodzi z Odessy, z Ukrainy, i studiuje w Polsce stosunki międzynarodowe. I choć jej wpis był po angielsku, to pofatygowałem się przełożyć jej refleksje na polski. Zaraz po przeczytaniu wyżej zacytowanego fragmentu pomyślałem o naszym starym, poczciwym OSiRze. Z postem, który wykorzysta przemyślenia Valerii czekałem równo miesiąc. Zwlekałem, poszukując okazji. Aż w końcu ta okazja się nadarzyła. W sobotę nasz poczciwy OSiR przy ul. Wysockiego przestanie być główną halą widowiskową w mieście. Nadchodzą czasy Aqua-Zdroju.

Dokładnie w sobotę, o 18:30 podczas meczu towarzyskiego w kosza Polska U-20-Chiny U-20, nowiusieńka hala sportowa przy ul. Ratuszowej zainauguruje swoją działalność. OSiR, niczym starsze dziecko, musi oddać pola noworodkowi z Białego Kamienia. To noworodka wszyscy chcą głaskać, tulić. To z noworodkiem wszyscy chcą spędzać czas. Ten starszy brat będzie mógł jedynie pomarzyć o podobnej atencji. 




OSiR ma jednak wciąż jedną, znaczącą przewagę nad nową, lśniącą budowlą. To właśnie przy ul. Wysockiego wielu z nas pozostawiło wiele pięknych wspomnień. OSiR był naocznym świadkiem naszych (kibiców, koszykarzy, zarządu) pozytywnych i negatywnych emocji. OSiR widział właściwie wszystko: smak zwycięstwa, gorycz borażki, napawanie się sukcesem, ból upadku. OSiR towarzyszył biało-niebieskiej rodzinie w krętej drodze przez karty historii. Widział mistrzostwo Polski, grę w ektraklasie, I lidze, II lidze, III lidze. To OSiR był gospodarzem fety po awansie w 2007 roku, ale też i stypy z taczką w centrum wydarzeń w 2011 roku. OSiR-owi zdarzyło się też być świadkiem występów reprezentacji Polski. W 1997 roku nasi grali w pamiętnym widowisku z Francją. W 2003 roku młodzieżowa reprezentacja z Maćkiem Lampe w składzie walczyła o awans do Mistrzostw Europy. To wtedy w korytarzu hali tłoczyli się ludzie, pragnący zdobyć autograf Lampego - gracza New York Knicks. To właśnie wtedy, gdy Lampe nie mógł się odgonić od fanów, gdzieś z boku przemykał nikomu nieznany chudzielec, niejaki Marcin Gortat. Któż w 2003 roku by pomyślał, że to grzejący ławę od pierwszej do ostatniej minuty Gortat zadomowi się w NBA, a nie uważany w tamtym okresie za pół-Boga Lampe.

Dla mnie OSiR jest mniej więcej tym czy dla starszych fanów legendarna hala przy pl. Teatralnym, kiedyś zwanym ul. Masarską. Dla mnie OSiR ma wymiar niepowtarzalnie sentymentalny. To tam po raz pierwszy w życiu spotkałem się z koszykówką ligową. Miałem wtedy może z 9 lat, gdy razem z bratem (a może to był tata?) wybraliśmy się na mecz Górnika. Tak rozpoczął się mój długi związek z koszykówką, który zaprowadził mnie do tego bloga oraz do sędziowania w półfinałach MP U-16 z wysokości stolika. Związek, który miał swoją kilkuletnią separację w czasach podstawówki, ale od 2004 roku wydaje się nierozerwalny. To z OSiR-em kojarzy mi się jeden z moich ulubionych zapachów - woń maści rozgrzewającej. Tak jak rzekła Valeriia - istnieją miejsca, które pozostaną w naszej wyobraźni. OSiR na pewno takim miejscem jest.

Każdy z was zaglądających na ten blog ma swoje własne historie związane z OSiR-em. Starym, poczciwym OSiR-em, który na naszych oczach zaczyna powoli odchodzić w cień by oddać miejsce młodszemu bratu. 

Czy odejdzie też w niepamięć?

Nie ma szans!


sobota, 15 czerwca 2013

Ex-Górnicy: Waca na czele

Na klubowej stronie można przejrzeć osiagnięcia statystyczne byłych koszykarzy naszego Górnika, w sezonie 2012/13 grających w ligach od PLK do II. 

Po krótce, co z tych statystyk wynika?

Z mistrzostwa Polski przyszło cieszyć sie Kamilowi Chanasowi. Gdy trafił do Górnika w 2008 roku wielu kibiców podhchodziło do niego sceptycznie. Wychowanek Śląska szybko jednak zaskarbił sobie sympatię kibiców, którzy śpiewali nawet: "Wygraj to dla nas ! Górniku wygraj to Chanas!" Szkoda tylko, że Kamil podobnie ciepłych stosunków nie miał z włodarzami biało-niebieskich, których za zaległości finansowe podał do sądu.

Kolejny raz solidny sezon w Polsce zaliczył J.J. Montgomery, na którego pensje swego czasu chcieli zrzucać się wałbrzyscy kibice w akcji "JJ Stay", mającej zachować Amerykanina w składzie Górnika.

Bardzo pozytywnie zaskakuje nasz wychowanek, Damian Pieloch. W sezonie 2012/13 był podstawowym graczem 5. ekipy I ligi. Jeszcze parę lat temu naprawdę niewielu wróżyło mu karierę na tak wysokim poziomie. Damianowi udało się jednak przestawić z gry pod koszem w zespołach młodzieżowych na obwód w rozgrywkach seniorskich. Przed rokiem w serii wywiadów "Poznaj Górnika", Sebastian Narnicki, obrońca biało-niebieskich i kolega Pielocha z drużyny młodzieżowej rocznika 1989, wyrażał swoje pozytywne zaskoczenie sukcesem Damiana.  Od tego czasu, Pieloch zrobił jeszcze większy krok do przodu. Dwa lata temu trener Chlebda mówił w wywiadzie, że widzi w nim spory potencjał. Cóż, nie mylił się.

Słabszy sezon w I lidze ma za sobą za to Maciej Raczyński, który za czasów swoich występów w Górniku potrafił błysnąć formą.

A jak wygląda pierwsza piątka ex-Górników 2012/13?

Waca w barwach Trefla


ADAM WACZYŃSKI - zwycięzca rankingu, najlepszy ex-Górnik sezonu. Miał ledwie 19 lat gdy trafiał do Wałbrzycha w 2008 roku. Miał wtedy status bardzo zdolnego, choć nieogranego młodzieżowca. Pomimo 19 lat, zdążył się zapisać w historii polskiej koszykówki jako najmłodszy koszykarz, który zdobył punkty w PLK (miał wtedy 15 lat, a z kart historii w 2009 roku wypisał go... nasz Hubert Murzacz). Popularny "Waca" trafił do ekstraklasowego Górnika w kontrowersyjnych okolicznościach, bo portale internetowe już ogłaszały jego transfer do Znicza Jarosław. Niespodziewanie jednak tego rodowitego torunianina udało się przechwycić. Bardzo się z tego transferu cieszyłem. Uwierzcie bądź nie, ale byłem wtedy pewien że w Górniku Waczyński wystrzeli.

To właśnie w Wałbrzychu "Waca" rozkwitł koszykarsko. W pierwszych sześciu meczach sezonu regularnie zapisywał się na liście strzelców z dwucyfrowym rezultatem (13, 13, 14, 18, 10, 19). Szkoda tylko, że sezon przyszło mu kończyć w smutnych okolicznościach. Tonący w długach Górnik pozbywał się zawodników i Waczyńskiemu przyszło grać razem z naszymi przestraszonymi PLK juniorami. Dziś "Waca" jest gwiazdą polskiej ligi w barwach Trefla Sopot i reprezentantem kraju.

MARCIN STOKŁOSA - gdy trafił do pierwszoligowego Górnika w 2005 roku był już uznanym ligowcem, z przeszłością w ekstraklasie. To był wielki transfer, który sprawdził się w 100 procentach. Trudno było nie lubić jego celnych rzutów z dystansu (w Górniku notował najlepsze w karierze 42% skuteczności za 3), które wykonywał w bardzo charakterstyczny sposób. Do tego imponował asystami, które uwielbiał kierować do Adriana Czerwonki na efektowne alley-oopy. Stokłosa był jednym z liderów drużyny Górnika, która w kwietniu 2007 roku w spektakularnych okolicznościach awansowała do PLK. Okradziono go wtedy z tytułu najlepszego gracza biało-niebieskich na rzecz Wojtka Kukuczki, który kibiców porażał nie tyle swoją grą, co wielką charyzmą. 

MATEUSZ NITSCHE - sezon 2012/13 rozpoczynał w II lidze, ale kończył już w PLK, w Asseco Prokomie, gdzie spełniał rolę "zapchajdziury". Drugoligowy sezon miał jednak bardzo dobry, czemu zawdzięcza miejsce w tym zestawieniu. Do Górnika Mateo trafił z Sokoła Łańcut w 2010 roku w czasach, gdy wciąż się dziwiliśmy jakim cudem statek z napisem "Górnik Wałbrzych" jeszcze unosił się na powierzchni. W sezonie 2010/11 Mateo przeżył  koszykarski rollercoaster. Zaczynał sezon na ławce, jako zmiennik Krzysia Jakóbczyka. Grał niewiele, był cieniem samego siebie. Po odejściu Jakóbczyka w trakcie sezonu do Sportino Inowrocław, Nitsche stał się jednym z liderów zespołu walczących o przetrwanie w krainie niewypłacalności. Zdarzało się, że niemal w pojedynkę wygrywał nam mecze. Za boiskowy charakter należy mu się wielki szacunek. Szkoda, że klub za usługi jego i innych graczy nie płacił.

MATEUSZ BIERWAGEN - wylądował u nas w 2008 roku, gdy PLK wprowadziła przepis o obowiązku gry jednego młodzieżowca w II kwarcie każdego spotkania. Bierwagen miał wtedy 20 lat i występy w młodzieżowych kadrach kraju. Ogólnie jednak, w porównaniu ze sprowadzonym w tym samym czasie Waczyńskim nie mógł się równać. "Waca" posadził Mateusza na ławce na długie miinuty. Jeden jedyny raz trener Młynarski wystawił Bierwagena w pierwszej piątce w meczu z PBG Basketem Poznań, gdzie młodemu graczowi przyszło kryć samego Adama Wójcika. Pamiętam to doskonale, bo tym faktem, jako kibice, byliśmy bardzo zszokowani. Bierwagen nie był graczem ekstraklasowego formatu. Dziś, po świetnym sezonie w rodzinnej Bydgoszczy, jest gwiazdą I ligi. W zasadzie to był gwiazdą I ligi, bo jego Astorii nie udało się uniknąć spadku. Bardzo dobry indywidualnie Bierwagen to było za mało na sensacyjnie dobrze się prezentującą Politechnikę Poznań. Dla Mateusza nadszedł czas na zmianę otoczenia i potwierdzenia potencjału. 

MARCIN SALAMONIK - jedyny w pierwszej piątce wychowanek Górnika. Od lat, z regularnością szwajcarskiego zegarka, "Sali" na parkietach I ligi prezentuje się bardzo solidnie. Bardzo dobry sezon Salamonika docenił także portal polskikosz.pl, wybierając go do najlepszej piątki całej ligi. Ostatni raz w biało-niebieskim stroju "Sali" biegał w jakże szczególnym sezonie 2006/07. Nasi wtedy awansowali do PLK, w czym spora była zasługa była Salamonika.

Cały ranking ex-Górników 2012/13 znajdziesz TUTAJ.


środa, 12 czerwca 2013

Turniej kibiców w Łańcucie: blaski i cienie

Turniej kibiców w Łańcucie to niezapomniane przeżycie. Do wielu chwil z Podkarpacia będziemy wracać pamięcią z przyjmnością, z uśmechem na ustach i łzami wzruszenia spływającymi po policzkach. Niestety, jak to w życiu, zdarzyły się też chwile trudne, o których wolelibyśmy zapomnieć. Czas na blaski i cienie turnieju kibiców.


BLASKI

Fela & Dedek

Duet organizatorów. Nasi lokalni opiekuni choć w przypadku niektórych graczy (w tym i w moim) brzmi to komicznie, gdyż wspomniany duet ma razem ledwie 40 "wiosen" na karku.

Co tu dużo pisać... świetni, kontaktowi ludzie, towarzyszący nam w bliższych i dalszych wycieczkach. Bez nich trudno wyobrazić sobie ten turniej. Plotka głosi, że około połowa całego taboru grających kibiców przyjechała do Łańcuta wyłącznie dla Feli. Chłopakom bardzo zależało nie tylko ją zobaczyć, ale i poznać.

Kombii

Obyło się bez koncertu tego kultowego (w pewnych kręgach, bynajmniej nie moich) zespołu. Do Łańcuta przybył za to zawodowy sobowtór wokalisty, Grzegorza Skawińskiego. Stuprocentowe podobieństwo. Ten sobowtór to zawodnik-kibic Stali Ostrów Wlkp, z którym prowadziliśmy dogłębne analizy talentu Marcina Kałowskiego, wychowanka i obecnie gracza Stali, a w latach 2004-06 koszykarza Górnika Wałbrzych. W Ostrowie śpiewają podobno: "Marcin Kałowski! Najlepszy koszykarz Polski!"

Integracja

Największy, wręcz oślepiający blask łańcuckiego turnieju. Po rocznym niewidzeniu spotkaliśmy się ponownie z naszymi przyjaciółmi z Włocławka, poznaliśmy szalonych chłopaków z Ostrowa i jednego przezabawnego kibica z Łańcuta.

Cięte żarty

To właśnie dowcipy kolegi z Łańcuta wprowadzały w naszym kręgu sporo ożywienia. Dowcipy o Żydach i Murzynach nigdy nie były tak zabawne. Swoje "trzy grosze" dołożył także nasz Płetwa, który podczas barowego spotkania testował swój poziom znajomości włoskiego: pizzę Prosciutta nazwał.... Prostituta. Żartów sytuacyjnych czy też ciętych ripost nie brakowało. Ba, było ich tak wiele, że ciężko je teraz wszystkie przytoczyć.

Bilety do Rzeszowa

Na Podkarpaciu, podobnie jak u nas, korzystają z Guliwera. Różnica polega na tym, że bilety pod ukraińską granicą mają dużo tańsze. Studencki bilet z Łańcuta do Rzeszowa (20 km) wynosi 3 zł, normalny - 3.50 zł. Sprawdźcie ceny biletów Guliwera z Wałbrzycha do Świdnicy a będziecie wiedzieć o czym mówię.

Pewnego wieczoru pomiędzy zamkiem a płotem

Łańcucka młodzież upatrzyła sobie bardzo przytulne miejscie do spędzania piątkowych wieczorów. Otoczony zielenią pas pomiędzy miejscowym symbolem, Zamkiem Lubomirskich, a okalającym go płotem i bramą, znalazł wielu sympatyków. Przyjezdnym kibicom to miejsce także przypadło do gustu.

Nowe przyśpiewki

W Łańcucie narodziły się w naszych głowach (tu szczególne podziękowania dla pomysłodawców tj. dla Tidżeja i Kwiatka) nowe kibicowskie pieśni. Hmm... może nie tyle pieśni, co krótkie wersy i odzywki. O tym czy się sprawdzą pokaże czas. Nie napiszę o co chodzi by nie zapeszać.

CIENIE

Wzgórze cierpień

Droga z dworca PKP w Łańcucie do naszego schronienia na czas turnieju w samym centrum miasta nie była, delikatnie rzecz ujmując, łatwa. Około 1 km pod górkę z bagażami, w pełnym słońcu, nie należy do przyjemnych. Jakimś cudem doszliśmy w komplecie, choć dokonaliśmy tego w mało spójnej grupie. Odległości między czołem kibicowskiej grupy a resztą "peletonu" były tak wyraźne jak w etapach górskich Tour de France. 

Osobiste Tidżeja

Nasz punktowy i zbiórkowy lider, podkoszowy T.J., zakończył turniej z fatalną skutecznością rzutów wolnych. Gdy miał 0/10 przestałem po prostu liczyć. Mam nadzieję, że te rzuty nie śnią mu się po nocach w postaci koszmarnych zjaw.

Regularność komunikacji międzymiastowej

Pamiętacie te czasy, gdy w Wałbrzychu jeździły autobusy "widmo" ? Rozkład mówił jedno, rzeczywistość dyktowała drugie. W piątek, dzień przed pierwszym meczem, a zaledwie kilkadziesiąt minut po opuszczeniu pociągu, zdecydowałem się na wycieczkę do pobliskiego Rzeszowa. Towarzyszyli mi Matti (jeszcze przed kontuzją kolana), Wąski, Duch i wyżej wspomniany duet gospodarzy. 

Planowo, autobus miał pojawić się za 10 minut. Pojawił się.... po 1 godz. czekania! Na nasze nieszczęście, pogoda była fantastyczna. Słonecznie, około 25 stopni w cieniu. Paliło niesamowicie. Na dworcu pojawiał się bus za busem - każdy jednak kierował się w stronę malutkich wsi, żaden nie jechał do stolicy regionu. Z nudów zacząłem przyglądać się okolicznym samochodom. Wszystkie posiadały "blachy" RLA, gdzie LA, z powodu upału, bardziej kojarzyło mi się z Los Angeles niż z Łańcutem.

Po 45 minutach czekania padł pomysł powrotu do ośrodka. Moja determinacja zobaczenia stolicy Podkarpacia była jednak większa od narzekań na upał. Po 55 minutach, wreszcie, na dworzec autobusowy podjechał niewielki busik do Rzeszowa. Niestety, długa kolejka oczekujących wybiła nam ten kurs z głowy. Gdy już mieliśmy się "zbierać", na stację zawitał duży autokar Guliwera. Zmęczeni, ale szczęśliwi happy endem, wsiedliśmy. Nikt wypadu do domu Resovii nie żałował. 

Co ciekawe, dworzec w Łańcucie jest bliźnaczo podobny do wałbrzyskiego (nasz bardzej oczywiście zdezelowany).

Obiad turecko-włoski

Nie wiem jak wy, ale ja cenię sobie domowe obiady. Dlatego też trzydniowy maraton jedzenia kebabów i pizzy za pizzą mnie wykończył. 

Kontuzja Mattiego

W pierwszym momencie nie wyglądało to dobrze. Matti upadł nieatakowany na parkiet i dosłownie "zwijał się" z bólu. Przerwa w grze trwała prawie 20 minut, a my nie wiedzieliśmy co z naszym kolegą będzie. Gdy jego krzyk ustał, uspokoiliśmy się. Moje przypuszczenia, zakładające najgorsze, czylo zerwanie więzadeł krzyżowych, okazały się mocno przesadzone. I choć Matti do pociągu w drodze powrotnej wtoczył się o kulach, historia jego kolana nie zakończyła się tragicznie.

Podróż do domu

Sama podróż powrotna nie należała do najweselszych, bo za Tarnowem, w szczerym polu, w środku nocy, spotkało nas zerwanie trakcji kolejowej. Dwie godziny postoju pośrodku niczego w zatłoczonym pociągu nigdy nie jest przyjemne. Tym bardziej, gdy w planach jest przesiadka na inny pociąg. Na szczęście, w PKP poszli po rozum do głowy i z pociągiem na linii Kraków-Wrocław postanowili na nas poczekać. Zrobili to jednak tylko dlatego, że konduktor naliczył mnóstwo chętnych do przesiadki. Ciekawe, co by było gdyby zamiast ok. 50 osób chętnych do przesiadki byłoby np. 5 osób? Sam transfer w Krakowie był błyskawiczny, bo trwał jedynie jakieś 30 sekund. Nie jestem nawet przekonany czy wszyscy zdążyli się przenieść. Nasza grupa w środku znalazła się jednak w komplecie.

AK-47

Na koniec za to historia jak z filmu. Historia, której nie byłem naocznym świadkiem. Historia z rodzaju tych, w które ciężko ci uwierzyć nawet gdy wszyscy naokoło zapewniają cię o jej autentyczności. W środku nocy pewna okoliczna stacja benzynowa stała się planem sceny niczym z amerykańskiego filmu sensacyjnego. Pech chciał, że na tej samej stacji benzynowej, w najgorszym dla niej momencie od lat, znaleźli się nasi chłopcy. Stało się tak, ponieważ część z naszej parszywej dwunastki postanowiła rzucić się w wir nocnego życia w 18-tys Łańcucie. Mało brakowało, a by z tego wiru nigdy się nie wydostali.

O co chodzi? Nasi chłopcy mianowicie przeżyli (to kluczowe słowo w tej sytuacji) spotkanie z bronią palną. Jeden z klientów stacji był wyjątkowo niecierpliwy, gdy czekał na swoją butelkę Mountain Dew. W oczekiwaniu na swój napój postanowił wyciągnąć AK-47, rzeczywistą broń. Mało tego, postanowił ją przeładować, przygotować do wystrzału. Do strzałów jednak nie doszło, bo Mountain Dew, w przeciwności do Hot Doga (co trafnie zauważył później Nowak), nie wymaga przygotowania. Jeszcze długo naszym chłopakom Mountain Dew będzie kojarzyć się z zapachem prochu. Hasło: "Mountain Dew - nie pijcie tego w domu" nabrało dla kibiców wałbrzyskiego Górnika nowego znaczenia.

Nie wierzycie w tę historię? Mi też było ciężko. A jednak.


czwartek, 6 czerwca 2013

Ciocia

31 maja. Słoneczny poranek. Pociąg relacji Kraków Główny-Przemyśl Główny przystaje na dworcu w Łańcucie. Kibice Górnika Wałbrzych, wyczerpani kilkunastogodzinną jazdą, wysiadają z pociągu. Właściwie to wytaczają się. Ku ich zaskoczeniu na mało imponującym, zniszczonym przez kolejne kartki kalendarza peronie ukazuje się kobieca postać w białym t-shircie i biało-niebieskim szalu. T-shircie logiem Górnika!  O co chodzi!? Pierwsze podkarpackie omamy!?

Nic z tych rzeczy moi drodzy.

Na dworcu wielką niespodziankę zrobiła nam pani Grażyna.

Jaka tam pani Grażyna....

CIOCIA GRAŻYNKA !!!!

Nie boimy się tego powiedzieć głośno: CIOCIA. Spokrewniona z nami biało-niebieską krwią. Prawowita członkini kibicowskiej rodziny Górnika. Wielka fanka wałbrzyskiej koszykówki swoim stażem zawstydzająca i mnie i Ducha i Ciebie, drogi czytelniku. Bo ciocia na Górniku pierwszy raz pojawiła się w połowie lat 70 !!! I nadal, w miarę możliwości, na mecze przychodzi, choć mieszka w dalekiej Łomży.


Takich kibiców tygryski lubią najbardziej. Pomimo geograficznych przeszkód tli się w nich iskerka wałbrzyskiego charakteru. Nutka lokalnego patriotyzmu. 

Z resztą jaka tam iskierka .... PŁOMIEŃ ! Jaka tam nutka.... CAŁA SYMFONIA !

Ktoś może sobie pomyśleć, że podróż kobiety w średnim wieku na drugi koniec Polski tylko po to, by obejrzeć paru zwykłych kibiców grających w koszykówkę to istne szaleństwo, czyste wariactwo. Myślcie sobie co chcecie, dla mnie to nieprawdopodobnie piękne.  Romulad Koperski, znany polski podróznik, powiedział kiedyś, że świat idzie do przodu tylko dzięki ludziom gorącym, nie letnim. Świat kibica będzie wiecznie żywy, dynamiczny i trwały dzięki "gorącemu" podejściu, reprezentowanym między innymi właśnie przez ciocię.  

Zadziwiające, jak wielką siłę oddziaływania na ludziach ma ten nasz Górnik Wałbrzych. Mnie siła oddziaływania rzuciła w stronę stworzenia tego bloga, nowojorczyka Korna zmusiła do oddania koszulki z meczu NBA w konkursie (wciąż trwającym),  ciocię przerzuciła z Łomży do Łańcuta.

Ciocia gorąco nas dopingowała w czasie turnieju, zaopiekowała się kontuzjowanym Mattim. Czuwała nad nami przez cały weekend. 

Poza turniejem czuwa za to nad niepamiecią młodszego pokolenia wałbrzyskich kibiców. To właśnie artykuły cioci, niczym koło ratunkowe, ratują historię Górnika przed utonięciem w głębinach zapomnienia. Chwała jej za to. 

Fajnie ciociu, że jesteś. 


wtorek, 4 czerwca 2013

Parszywa dwunastka

Turniej kibiców w Łańcucie za nami. Z Podkarpacia, obok ogromnego zmęczenia po nieprzespanej nocy w pociągu, przywiozłem wiele pięknych wspomnień. W Łańcucie działo się tak wiele, że o kibicowskim wyjeździe możnaby wydać książkę. Niestety, na blogu nie ma tyle miejsca by to opisać, a i ja nie mam aż tak wiele wolnego czasu. Poza tym, nie wszystkie zdarzenia z Podkarpacia nadają się do publikacji. Jak to jeden z nas powiedział (nie pamiętam już który): "Co się wydarzyło w Łańcucie, zostaje w Łańcucie".


Na Podkarpaciu biało-niebieskich reprezentowało aż 12 kibiców. Biorąc pod uwagę dystans 520 km w jedną stronę, jest to ilość zachwycająca. Do Łańcuta pojechali (alfabetycznie):

Tomek Czeleń

Pozycja na boisku: gdzieś między obwodem a skrzydłem
Pseudonim: Wąski
Znak szczególny: Wąskość

Bardzo wybiegany, chociaż mało odporny na nocne zmęczenie - w pociągu przysnął jako drugi. Znany z zapędów rowerowych i krajoznawczych, fan szeroko pojętej turystyki i aktywny działacz PTTK. Może i nie zdobył w turnieju zbyt wielu punktów, ale jego celna "trójka" w pojedynku ze Stalą Ostrów była przełomowa. 

Marcin Durczak

Pozycja na boisku: spokojny rozgrywający
Pseudonim: Duch
Znak szczególny: Siwe włosy (nie ze starości, to doświadczenie)

Nasza kibicowska legenda. Mało jest takich, którzy w górniczym młynie są dłużej niż on. Dodatkowo, od czasów III ligi, członek zarządu naszego Górnika. Współczesny stoik. Opanowany, spokojny, wyważony. Nawet mizerny i leniwy sędzia całych zawodów nie wyprowadził go z równowagi. Na boisku zmiennik, człowiek od gaszenia gorących głów (których nie brakowało).

Ja

Pozcyja na boisku: rozgrywający, rzucający, biegający czasem bez sensu
Pseudonim: Doktor
Znak szczególny: Awersja do wysokoprocentowych trunków


Nagrałem się w turnieju, oj nagrałem. Spełniałem rolę rozgrywającego, ale byłem tak naprawdę zakamuflowaną opcją rzucającą. Pseudonim pochodzi od napojów nie bardzo wyskokowych marki Dr Witt. Z całego zespołu byłem osobnikiem najbardziej ceniącym sobie sen. Jak na złość, sen ze mnie zadrwił, zdradził mnie i potem opuścił w najgorszych momentach, pozostawiając mnie na nogach w ciągu całej drogi w obie strony. Nikt mojego wyczynu z drużyny nie przebił. Zdobyłem swoje własne MAP: Most Awake Player (Najbardziej Obudzony Zawodnik).

Tomek Jakiel

Pozycja na boisku: wkurzony środkowy
Pseudonim: Tidżej (T.J.)
Znak szczególny: Wielka nienawiść do Miami Heat

Jego łóżko sąsiadywało z moim. Cieszę się, że jeszcze żyję, bo moja czerwona koszulka Dwyane'a Wade'a z Miami działała na niego jak płachta na byka. Nasz boiskowy lider punktowy, zbiórkowy i blokowy. Przegrane przeżywał równie mocno jak kobiety przeżywają obejrzenie wyciskacza łez bez happy endu.

Radek Kwiatkowski

Pozycja na boisku: Hmm... częściej był widziany na ławce
Pseudonim: Kwiatek, Kwiatostan
Znak szczególny: Poplątane sznurówki

W drodze do Łańcuta przez trzy godziny, bez żadnej przerwy, wiązał sznurowadła. Było to spowodowane spożyciem napojów mocno energetyzujących (jeżeli wiecie o co mi chodzi).Pierwsze popołudnie w Łańcucie miał wycięte z życiorysu, bo przykleił się do pokojowego łóżka. Później nieco bardziej ruchliwy, ale bez szału. Tak jak ja zgarnął nagrodę MAP, z tym że w jego przypadku literka A była rozwijana na cześć napojów wysokokalorycznych.

Grzegorz Lichwa

Pozycja na boisku: brak. Jak wyżej, częściej grzał siedziska.
Pseudonim: Płetwa albo Ząbek
Znak szczególny: Ubytek w jamie ustnej

Najmłodszy w zespole, choć wygląda na najstarszego. Sędzia piłkarski (B klasa), który w Łańcucie w koszykówkę grał chyba pierwszy raz w życiu. Na pewno za to, dzięki uprzejmości rywali z Włocławka, po raz pierwszy trafił do kosza. Nieprawdą jest, że na koszykówce "zjadł zęby". Dzięki ubytkowi w jamie ustnej może podrywać dziewczyny "na Karolaka".

Szymon Nowak

Pozycja na boisku: Okolice obręczy
Pseudonim: brak. Szymon to Szymon.
Znak szczególny: Głośna, basowa barwa w czasie śpiewania

Podróż na Podkarpacie była dla niego sentymentalna, bo w pobliskim Przeworsku odkurzał rodzinne koneksje. Łeb w łeb walczył z "Kwiatkiem" o tytuł MAP. Pięknie oglądało się ich rywalizację. Wielki fan pewnej biesiadnej pieśni z czasów okupacji, rozpropagowanej na turnieju przez Tidżeja. Pieśń "Tylko we Lwowie" śpiewał nawet w środku nocy. Z czasem, reszta podchwyciła szymonowy gust muzyczny. "Tylko we Lwowie" stało sie nieoficjalnie nowym hymnem fanów Górnika.

Łukasz Nowakowski

Pozycja na boisku: Jak najdalej od kosza i szybkich rywali
Pseudonim: Nowak
Znak szczególny: Budowa koszykarskiego weterana po sześciu operacjach kolana i 30 latach zawodniczej kariery.

Taka mini wersja Piotra Szybilskiego u schyłku kariery (dla młodszych - Szybilski to dawny polski koszykarz, reprezentant kraju, sprawdzćie w Google). Jego szerokość była zaprzeczeniem wąskości "wąskiego Tomka". Do tego dochodził stabilizator na kolano, sztucznie dodający mu boiskowej powagi. Sztucznie, bo kawalarz z niego poza parkietem niesamowity. Z drugiej strony, zdarzało mu się suszyć nasze głowy w trudnych momentach meczów. Beształ nas i mobilizował z wściekłością w oczach. Nasz Dr Jekyll i Mr Hyde. Do tego szaleńczo zakochany, co kazało mu odwracać wzrok od lokalnych piękności. 

Leszek Sejwa

Pozycja na boisku: ambasador 
Pseudonim: Pan Leszek
Znak szczególny: Wąsy !!!!


Dojechał na własną rękę. Wierny kibic Górnika od lat (nawet staż Ducha w tym przypadku traci na jakości). Do tego jeden z naszych sponsorów. Bez wątpienia ma gest. Na boisku dwa krótkie epizody.

Piotrek Smółka

Pozycja na boisku: "wciąż nie może się odnaleźć" (cytat z Szymona)
Pseudonim: brak
Znak szczególny: Diabelskie oko

Gdyby turniej odbywał się z udziałem przedszkolaków, nie wpuściliby go na halę. Pęknięta żyłka w oku nadała mu diaboliczny wymiar. Sąsiad Szymona i kolejnego członka parszywej dwunastki, Oskara. Razem z nimi sieje postrach na pewnym wałbrzyskim osiedlu.

Matti Szlufcik

Pozycja na boisku: coś na obwodzie
Pseudonim: Matti
Znak szczególny: kulawa noga

Na swój znak szczególny pracował do ostatniego dnia turnieju. Teraz z jego kolana możemy się trochę ponabijać, ale w momencie kontuzji miny mieliśmy nietęgie. Na szczęście, Matti pozbierał się i tylko na miesiąc stworzy związek partnerski z kulami (choć nie jest ich zwolennikiem - mam na myśli związków partnerkich, nie kul). Jako jedyny miał okazję na własnej skórze (kolanie?) zbadać jakość polskiej służby zdrowia w Łańcucie.

Oskar Zgorzelski

Pozycja na boisku: skrzydłowy pomimo bólu głowy
Pseudonim: Schweinsteiger (w pewnych kręgach)
Znak szczególny: aryjskie blond włosy, żyłka do podrywu

Pogromca gołębi. Jego psychika pozostaje dla nas nieodgadniona. Nikt nie miał w sobie tyle bezczelności i odwagi by zagadać do przepięknej dziewczyny z przedziału w drodze do Łańcuta. Nikt z wyjątkiem Oskara. Niestety, jego umiejętności podrywu okazały się mało przekonywujące, bo wspomniana piękność powiedziała, że Oskar "wygląda jak 10 lat w kryminale". Cóż, nie mi oceniać czy to prawda.