Szukaj na tym blogu

piątek, 21 marca 2014

W obronie biało-niebieskiej spuścizny

Było to dwa, trzy lata temu. Dokładna data uciekła mi z pamięci. Górnicy grali wyjazdowy mecz ze Śląskiem w słynnej „Kosynierce”. Nie pamiętam, czy był to mecz pierwszej drużyny, czy też juniorów. Pamiętam za to, że siedziska nie miały oparć, a biegnąca wzdłuż trybun poręcz wbijała mi się w plecy.

Rzeczywiście, z punktu widzenia komfortu oglądania koszykarskich spotkań, „Kosynierka” przypomina naszą ś.p. „Teatralną”. Też jest ciasno, trybuny też znajdują się tylko z jednej strony, podczas gdy z pozostałych spogląda na nas łysa ściana. Boisko gdzieniegdzie też przysłaniają kolumny, podtrzymujące dach. Zarówno „Kosynierka”, jak i „Teatralna” to historyczne miejsca dla lokalnych drużyn koszykówki. Hale-staruszki w centrach swoich miast, przed laty będące również centrum sportowych wydarzeń, ostatnio reanimowane na jeden-dwa sezony, gdy to ich gospodarz podnosił się z kolan po spektakularnych organizacyjnych upadkach. Dziś albo zniknęły z koszykarskiego krajobrazu miasta („Teatralna”), albo służą koszykarskim latoroślom („Kosynierka”).


A więc siedzę sobie na trybunach „Kosynierki”. Od razu w oczy rzucają mi się te wszystkie małe rzeczy, które każą kochać swój lokalny zespół.

Środek parkietu starej wrocławskiej hali: wielkie logo WKS-u od razu informuje przyjezdnych, gdzie się znajduje. Nie ma mowy o nieporozumieniach. Trzy ściany wokół parkietu: banery z legendami Śląska, czy to trenerskimi, czy zawodniczymi: Łopatka, Urlep, Zelig, Wójcik, Tomczyk, Miglinieks, jest nawet Lynn Greer.

Hala „Orbita”. Umieszczona w samym środku wrocławskiej sypialni spełnia dziś rolę domu ekstraklasowego Śląska. Pod dachem obiektu wiszą ciemnozielone banery, symbolizujące 17 tytułów mistrza Polski WKS-u. Możesz nie lubić Śląska, możesz być do niego wrogo nastawiony, ale te banery robią piorunujące wrażenie.

Obrazy z obu hal na dobre rozbujały moją wyobraźnię. Rozmarzyłem się, wyobrażając sobie podobne banery gdzieś w Wałbrzychu. Banery upamiętniające piękną przeszłość Górnika. O klubowym logo na środku parkietu zbyt długo nie myślałem, wiedząc, że brak praw własności do hali będzie kazał na parkiecie umieszczać bardziej neutralne malowidła. Szkoda.

 15 marca, całkiem niespodziewanie i znienacka, dwa wielkie banery zawisły pod dachem hali w kompleksie Aqua-Zdrój (wymyślmy nazwę dla samej hali, bo określanie jej nazwą całego kompleksu brzmi pokracznie i koślawo!).


Genialny pomysł! Czekałem (zresztą chyba nie tylko ja) na to od lat. I choć debiut jednego z banerów był wyjątkowo niezręczny (zawisł „głową” do dołu), a podział na „baner mistrzowski” i „baner wicemistrzowski” (zamiast np. wykonania dwóch, symbolizujących pojedynczo wyłącznie mistrzostwo ’82 i ’88) wydawał się kontrowersyjny, to ludzie w klubie i tak zasłużyli na słowa uznania.

Ok, mamy banery mistrzowskie. W halach Śląska na widzów spogląda dodatkowo kawał płótna, upamiętniający karierę Macieja Zielińskiego. We Wrocławiu zadbali o koszykarską spuściznę. I tą zawodniczą, i tą związaną z tytułami. Nie możemy być od nich gorsi. „Płachty” z mistrzostwami i wicemistrzostwami można już w Wałbrzychu odfajkować. Ale co z zawodnikami i trenerami?

Drogi Zarządzie Stowarzyszenia Górnik Wałbrzych 2010, czas pójść za ciosem i podwiesić pod sufit naszej nowej hali kilka nowych posterów/płacht/banerów.

Oto kandydaci:

*Roma Głowa – w 1946 roku powołał sekcję koszykówki w Wałbrzychu.

*Stanisław Kiełbik – wychowanek Górnika, reprezentant Polski, z Górnikiem mistrz Polski 1982 i 1988, wicemistrz 1982, 1983, 1986, mistrz Polski juniorów 1979, 1980. Biało-Niebieskich opuścił jedynie „z musu”, gdy to przeniósł się do Śląska by odbębnić służbę wojskową. Zawodnik pierwszej drużyny Górnika w latach 1977-85, 1987-90. Prawdopodobnie pierwszy ligowiec, który trafił za trzy po wprowadzeniu takiej możliwości do zasad gry (do dziś trwają spory, kto był pierwszy).

*Zenon Kozłowski – wychowanek Górnika, mistrz Polski 1988, wicemistrz 1981, 1983, 1986, najwięcej meczów w biało-niebieskim trykocie w historii (424, w latach 1973-90, nikt nie jest nawet blisko tego wyniku). Trudno sobie wyobrazić tytuł mistrzowski 1988 bez Kozłowskiego. Tym bardziej, że w tym czasie Mieczysław Młynarski był w Lechu Poznań.

*Wojciech Krzykała – mistrz Polski 1988, wicemistrz 1981, 1983 i 1986, później wieloletni trener młodzieży Górnika oraz pierwszego zespołu. W 2011 zadziwił wszystkich, zajmując z młodzikami Górnika czwarte miejsce w Polsce.

*Jan Lewandowski – legendarny trener Górnika, z biało-niebieskimi mistrz Polski 1988 oraz mistrz Polski juniorów 1979, 1980.

*Mieczysław Młynarski – czy jest ktoś, kto o nim nie słyszał? Reprezentant Polski, król strzelców Igrzysk Olimpijskich w 1980, z Górnikiem mistrz Polski 1982, wicemistrz Polski 1981, 1983 i 1986, czterokrotny król strzelców ekstraklasy, sześciokrotnie wybierany do najlepszej piątki sezonu w ekstraklasie, rekordzista ekstraklasy pod względem średniej zdobyczy punktowej, rekordzista ekstraklasy pod względem liczby punktów w jednym meczu: 90. Trzeci w historii Górnika pod względem ilości rozegranych spotkań. Uff… dużo tych wyróżnień. Później, jako (teoretycznie) drugi trener, poprowadził Rafała Glapińskiego i spółkę do wicemistrzostwa Polski juniorów starszych w 2000 roku. W 2003 zdobył z juniorami brąz MP (Salamonik, Stochmiałek), a rok wcześniej był czwarty w Polsce.  

*Tadeusz Reschke – reprezentant Polski, mistrz Polski 1982 i 1988, wicemistrz 1981, 1983 i 1986. W Górniku w latach 1975-88. Drugi w historii Górnika pod względem ilości rozegranych meczów. Bez jego postawy pod koszem w roli fałszywego środkowego nie byłoby mowy o kolejnych medalach.

*Stanisław Rytko – legendarny trener Górnika, człowiek budujący podwaliny pod późniejszego dwukrotnego mistrza Polski. W Górniku w latach 1948-50, 1954-57, 1961-72, 1975-79. Z Górnikiem awansował jako trener do II oraz do I ligi (dzisiejszej ekstraklasy).

*Jerzy Sterenga – wieloletni reprezentant Polski, najlepszy strzelec reprezentacji podczas ME 1957 w Budapeszcie. Z Wałbrzychem związany od czasów powojennych do śmierci w 1999 roku. Jeden z tych, którzy budowali koszykówkę w Wałbrzychu. Od lat 50. zajmował się szkoleniem w Górniku. Dziadek Marcina, Michała i Macieja Sterengów, którzy przez lata grali w Górniku.

Długa lista. Ale mogłaby być jeszcze dłuższa. Cała wyżej wymieniona dziewiątka zasłużyła na baner bo miała swój duży udział w tworzeniu tożsamości wałbrzyskiej koszykówki, choć trudno sobie na dzień dzisiejszy wyobrazić dziewięć płacht, zwisających z konstrukcji dachu hali przy ul. Ratuszowej.

Załóżmy więc, że w klubie znaleziono środki na trzy banery. Kto powinien „zawisnąć” pod sufitem? Hmm… Żadnego z wyżej wymienionych nie miałem szans zobaczyć w akcji (no, może tylko Młynarskiego, Krzykałę i Kiełbika w roli trenerów), swoją powyższą listę opierając w głównej mierze na wertowaniu stron książek, słuchaniu opowiadań i anegdotek starszych ode mnie oraz na  przeglądaniu stron internetowych. Ok., spróbujmy. Moja trójka:

Młynarski. (pewniak)

Kiełbik.

Reschke.


Po co te banery? Po co tyle zachodu, zapytacie? W obronie biało-niebieskiej spuścizny, odpowiem. 

No i po to, by jakiś drugi szaleniec nie tracił w przyszłości kupy czasu nad rozmyślaniem, kto w jego ulubionym klubie jest nieśmiertelną legendą. 

wtorek, 18 marca 2014

Wsłuchując się w Brada Pitta

(13-1) Górnik Wałbrzych – (8-6) WSTK Wschowa 93:64

Po długim okresie bardzo słonecznych oraz wyjątkowo ciepłych dni, przyszedł czas na niebo spowite ciemnymi chmurami oraz podrygi deszczowych kropli, które, w kolaboracji z wiatrem, zdarzało się, że mocno dawały po twarzy.

W takich warunkach przyrody przyszło kibicom wybrać się na ostatni mecz Górnika w lidze dolnośląsko-lubuskiej w tym sezonie i – miejmy taką nadzieję – ostatni na tym poziomie rozgrywek do roku 2155 (co najmniej).

Biało-Niebiescy ze Wschową grali zupełnie o nic. Pewni pierwszego miejsca w tabeli mogli spokojnie te spotkanie „odbębnić”. Z takiego założenia wyszedł zespół gości, bo do Wałbrzycha przyjechał w jedynie siedmioosobowym składzie. Przyjechał w dodatku mocno spóźniony, z powodu problemów w drodze. Byłem chyba jedyną osobą na hali, dla której 25-minutowe opóźnienie meczu było w smak. Dzięki temu mogłem spokojnie dotrzeć do hali z uczelni.

W gronie najzagorzalszych kibiców tym razem spore pustki. Okazało się, że wydarzenia tj. wyjazdowy mecz piłkarzy Górnika do Sosnowca oraz MŚ w lotach w Harrachovie skutecznie wykurzyły z miasta wielką część fanów wałbrzyskiego basketu. Z drugiej strony, w „młynie” zameldowało się kilka dawno niewidzianych (z różnych powodów) osobistości.

Rozgrzewka dobiega końca. Wśród biało-niebieskich biegających po parkiecie próżno szukać kontuzjowanego Michała Borzemskiego oraz nie będącego w składzie z bliżej mi nieznanych przyczyn Macieja Fedoruka. Obaj usiedli na krwistoczerwonych krzesełkach przeznaczonych dla rezerwowych. Na tym podobieństwa się skończyły. Borzemski, w swoim stylu, ubrany był luźno, na sportowo, głowę nakrył beżową (?) „bejsbolówką”. Jak to on, wyglądał skromnie, nieafiszująco, naturalnie. Ot, taki chłopak z przedmieścia. Gdybym „Borzema” nie rozpoznał, od razu wziąłbym go za jakiegoś przypadkowego gościa, który usiadł nie w swoim sektorze. Co innego Fedoruk. Elegancki typ intelektualisty. Sweter, okulary. Jeden z nowicjuszy w kibicowskim „młynie” wziął go za studenta matematyki lub fizyki jądrowej, maga cyfr i wszelkich zestawień statystycznych. Ot, taki koszykarski nerd. Nasz kolega, nazwijmy go M., nie miał pojęcia, że to zawodnik Górnika. Nie do końca jestem pewien, czy świadczy to źle o M., czy o boiskowej postawie „Fedora”.

Wydarzeniem dnia był powrót z koszykarskiego niebytu Piotra Niedźwiedzkiego i jego pierwszy występ przed wałbrzyską publicznością w ligowym starciu. Jak często w Trzecim Świecie polskiej koszykówki ogląda się niegdyś rywalizującego z przyszłymi graczami NBA wicemistrza świata U-17, czołowego gracza młodzieżowych mistrzostw Europy, dwukrotnego mistrza Polski juniorów, wicemistrza Polski kadetów, byłego gracza polskiej ekstraklasy? Rzadko? Bardzo rzadko?  Nie… Praktycznie wcale.

Pierwszy raz w akcji Niedźwiedzkiego widziałem dobrych kilka lat temu, gdy z WKK Wrocław przyjechał na mecz ligi juniorów z naszym Górnikiem. Piotrek zdominował mecz w hali przy pl. Teatralnym tak jak Tomasz Karolak i Piotr Adamczyk zdominowali polski przemysł filmowy, grając w niemal każdej produkcji kinowej. Potem Niedźwiedzkiego obserwowałem podczas ME U-18 we Wrocławiu, gdzie Polacy mieli sięgnąć po złoto. Skończyło się na 6. miejscu, a wychodzący w pierwszej piątce „Mydło” dał się poznać jako waleczny, dobrze zbierający, mobilny, dynamiczny, grożący rzutem dystansowym chudziutki silny skrzydłowy (jako center występował Przemek Karnowski).

W tamtym okresie, czyli w lecie 2011 roku, piszący o młodzieżowym baskecie międzynarodowy portal eurohopes.com umieścił Niedźwiedzkiego w pierwszej „20” najzdolniejszych koszykarzy Europy rocznika 1993 (w pierwszej piątce rankingu byli Karnowski oraz Mateusz Ponitka). Wrocławianie mogli czuć się dumni, gdy ich człowiek głośno zapukał do bram Europy. Tak, wrocławianie. Spiker zawodów przedstawiał Piotrka jako wychowanka WKK Wrocław. Tak, to w stolicy Dolnego Śląska Niedźwiedzki rozkwitł, niczym kwiat, na świetnego młodego koszykarza. Kwiat liczący sobie ponad 210 cm wzrostu.

Pamiętam też Niedźwiedzkiego z ekstraklasowego Śląska. W WKS-ie zobaczyłem gracza nieco bardziej masywnego, grającego mało, trochę czasem na parkiecie zagubionego, ale wciąż niezwykle perspektywicznego. Któż by wtedy przewidział, że po krótkim pobycie w Kotwicy, kariera Piotrka znajdzie się na zakręcie. Termin „problemy sercowe” u Niedźwiedzkiego miał wyjątkowy wydźwięk. Był maj 2013, gdy nasz wychowanek, w roli VIP-a, zawitał do hali przy ul. Wysockiego podczas ceremonii zamknięcia I Memoriału Stanisława Anacko. Mający już wtedy na koncie kilkumiesięczny rozbrat z basketem Niedźwiedzki zmienił się nie do poznania. Po złapaniu kilkunastu zbędnych kilogramów i przy wzroście 211 cm wyglądał na gościa, którego nie chciałbyś spotkać w ciemnej uliczce.

Gdy zaczęły pojawiać się przecieki, że Niedźwiedzki pojawia się na treningach naszego trzecioligowca, wielu nie wiedziało, co o tym myśleć. Ponowne badania dały Piotrkowi zielone światło na grę. Po raz pierwszy, półoficjalnie, Niedźwiedzki zagrał w sparingu ze Spartakusem, na który miałem okazję się wkraść. Wtedy na blogu pisałem o występie „Mydła” tak:

Trener Chlebda obchodził się z nim bardzo ostrożnie. Niedźwiedzki pojawiał się na boisku trzykrotnie, w krótkich, trzyminutowych wstawkach. W tym okresie zaliczył airball zza linii za trzy oraz nie trafił spod kosza i półdystansu. Z drugiej strony, powalczył na „desce” i stawiał nieprawdopodobne na trzecioligowym poziomie rozgrywek zasłony, a rywale odbijali się od niego jak od ściany. Przy pierwszej mocnej zasłonie cała ławka Spartakusa jęknęła z przerażenia, wyrażając w ten sposób swój podziw dla naszego gracza (wypożyczonego z WKK). Tyle, jeśli chodzi o jego krótki performance. Tak naprawdę, nie ma żadnego znaczenia jak Niedźwiedzki się zaprezentował. Liczy się to, że w ogóle do koszykówki powrócił. 

W krótkim, około 10-minutowym występie, nasz podkoszowy zdobył w tym sparingu 1 pkt z linii rzutów wolnych, spudłował wszystkie pięć rzutów z gry, zaliczył dwie zbiórki. Było to 7 lutego.

Następnym występem Niedźwiedzkiego był kolejny sparing, tym razem z Maximusem Kąty Wrocławskie. Tym razem nasza wieża włączyła się w ataku, zdobywając 14 punktów. Później przyszedł mecz charytatywny „Gramy dla Bartka”, gdy to wałbrzyski wicemistrz świata trafił w przerwie z połowy i tym samym stał się pierwszym osobnikiem, zgarniającym czek na 1000 zł w konkursie „Rzuty w Transie” (czek od razu przekazany mamie chorego na nowotwór Bartka). Później nadszedł czas na występ Piotrka w meczu ligowym. W Lubinie „Mydło” zdobył 8 pkt, choć grał krótko. Było to 8 marca.

Wreszcie, 15 marca, Niedźwiedzki zaprezentował się wałbrzyskiej publiczności w meczu ze Wschową. To, co działo się później, przeszło najśmielsze oczekiwania kibiców. Progres w grze Piotrka okazał się mieć jeszcze szybsze tempo, niż te znane z przemian na Krymie po referendum. Biało-Niebieski środkowy zostawił kilka kilogramów w szatni, a na boisku zaprezentował już całkiem przyzwoitą, jak na ten poziom rozgrywek, dynamikę. Niedźwiedzki kończył akcje spod obręczy, po wcześniejszym dobrym ustawieniu, ale też po kilku sprawnych manewrach. Raz wykończył podanie power dunkiem, po którym konstrukcja kosza zadrżała z przerażenia, a trener Chlebda z uśmiechem na twarzy obrócił się w stronę rozentuzjazmowanych kibiców.

15 marca, w pochmurny sobotni wieczór, Piotr Niedźwiedzki wyznaczył nowe standardy gry pod koszem w III lidze. Standardy, którym w Polsce na tym folklorystycznym poziomie rozgrywek sprostać będzie trudno. I choć naszemu środkowemu jeszcze daleko do dawnej dyspozycji, to postęp, jaki poczynił w ostatnim miesiącu robi wrażenie.

Jeszcze większe wrażenie robi to, ile nadziei Piotrek wlał do kibicowskiego baku. Przed meczem ze Wschową, poziom nadziei na lepsze jutro oscylował w granicach rezerwy. Kolejne udane zagrania Niedźwiedzkiego, jego 30 zdobytych punktów, pomimo tego, że wrzucił, wydaje się, co najwyżej swój trzeci bieg, wypaliły u fanów spore pokłady sceptycyzmu przed barażami. Górnik z Piotrkiem w składzie miał być niczym nowe wałbrzyskie wiaty przystankowe, które są solidniejsze, ale wciąż przypominają w zamyśle swoje poprzedniczki, wciąż mają te same niedociągnięcia. Okazuje się, że Piotr Niedźwiedzki, w wersji 2.0 do tej z pierwszego sparingu ze Spartakusem, może stać się decydującym elementem w walce o wymarzoną II ligę.

Jak pewnie już zauważyliście, nasz wicemistrz świata zdominował ten wpis, zresztą w podobny sposób, w jaki zdominował parkiet w sobotę. Po spotkaniu ze Wschową, wszyscy mówią o Niedźwiedzkim. Jeszcze w trakcie spotkania, podczas rozdawania pudełeczek tik-taków z wizerunkami koszykarzy Górnika, dzieciaki pytały mnie, czy mogą dostać pudełeczko z Niedźwiedzkim. Jeszcze podczas meczu, T., wierny kibic Górnika, nie mógł pohamować swoich zachwytów nad grą „Mydła”, raz po raz rzucając w jego kierunku hasło „MVP!”

Niedźwiedzki tak bardzo zdominował mecz z WSTK, że dopiero teraz wspominam o czterech trójkach i w sumie 14 punktach 17-letniego Macieja Krzymińskiego.

Niedźwiedzki tak bardzo zdominował mecz z WSTK, że dopiero teraz wspominam o spektakularnym wsadzie Bartłomieja Ratajczaka, który po podaniu lobem od Mateusza Myślaka wykonał najlepszą akcję sezonu. Ba, najlepszą akcję od kilku górniczych sezonów.

Zrobiło się niezwykle pochwalnie i ekscytująco, prawda?

Czas ostudzić głowy.

Tak, Górnik wygrał III ligę dolnośląsko-lubuską.

Nie, Górnik jeszcze nie jest w II lidze.

Najtrudniejsze zadanie dopiero przed biało-niebieskimi.

W filmie Moneyball, Brad Pitt wcielił się w postać Billy’ego Beana, dyrektora generalnego baseballowego Oakland Athletics, którego ukłon w stronę rozbudowanych statystyk zawodników zmienił na zawsze zawodowy sport. W jednej ze scen, podekscytowany asystent Billy'ego mówi:

Billy, właśnie wygraliśmy 20 meczów z rzędu 

Beane (Brad Pitt) odpowiada spokojnym głosem:

I co z tego?

Baseballowy zespół Billy'ego Beana (Brada Pitta) ustanowił rekord ligi, wygrywając kolejne 20 meczów. Dla Billy'ego (Brada), nie miało to jednak znaczenia, bo najważniejsze było to ostatnie zwycięstwo, w ostatnim meczu World Series, dające tytuł mistrzowski.

Górnik wygrał 13 z 14 meczów. Właśnie przestało to mieć znaczenie, bo do baraży wałbrzyszanie przystępują z czystym kontem. Każdy kolejny mecz będzie miał znaczenie, a radość może przyjść jedynie po wygraniu tego ostatniego starcia. Billy'emu dojechać do mistrzostwa się nie udało. Czy do własnego mistrzostwa, czyli awansu do II ligi, uda się dotrzeć Górnikowi? 
   

czwartek, 13 marca 2014

Górnik w krainie czarów


Bajkowy świat ma niewielki związek z rzeczywistością. Odrealnia rzeczywistość, przenosząc nas do innego wymiaru. Bajkowy świat pozwala nam popuścić wodze fantazji.

„Alicja w Krainie Czarów”… Któż nie słyszał o tej powieści/bajce? Ostatnio zdałem sobie sprawę, że ten tytuł mówi mi wiele, podczas gdy sama historia była dla mnie wielką tajemnicą. Nie miałem pojęcia o przygodach Alicji w szalonym świecie pełnym dziwadeł takich jak: niezależny, choć fizycznie rozczłonkowany kot, brutalna karciana królowa, gotowa skrócić wszystkich naokoło o głowę, stylizowany na wiktoriańskiego lorda biały królik, czy facet w kapeluszu, który ma nierówno pod sufitem. Zapewne historii przygód Alicji nigdy bym nie poznał, gdybym nie był do tego „zawodowo” zmuszony.

No dobrze, ale jaki to wszystko ma związek z górniczą koszykówką? Okazuje się, że baśniowo-bajkowe przymuszenie do włączenia wyobraźni poprowadziło mnie do kilku porównań.

Alicja jest trochę jak nasz Górnik. Pod koniec powieści okazuje się, że dziwaczne przygody Alicji (spoiler!) są jedynie senną projekcją. Górnik też zapadł w swój sen. Było to w 2011 roku, po spadku z I ligi, gdy znalazł się w równie dziwacznym miejscu, co Alicja. III liga to bowiem, pod względem sportowo-organizacyjnym, koszykarska kraina czarów. Górnik, podobnie jak Alicja, długo czuł się w tym świecie zagubiony, długo szukał z niej wyjścia. Przez pierwsze dwa lata, koszykarskie (s)twory nieustannie wpuszczały Górnika w maliny (stąd pewnie tylko 14 wygranych przez Górnika pojedynków na 36 prób), Alicję za to zbywali kolejno Pan Kot i Pan Gąsienica. W bajkowej scenerii Alicja poszukiwała Białego Królika, który w pośpiechu odliczał kolejne sekundy na swoim XIX-wiecznym kieszonkowym zegarku, podczas gdy Górnik ścigał się z czasem odmierzanym przez niecierpliwych, znudzonych nijakością trzecioligowego świata kibiców.  

Położenie Górnika i Alicji przez długi czas nie było wesołe. Zarówno Górnikowi, jak i Alicji, z odsieczą przyszła jakże istotna cecha osobowościowa: odwaga. Alicja stawiła czoło demonicznej Królową Kier, a Górnik wreszcie przeciwstawił się wrogom w III lidze, zasiadając na tronie.

Alicja opuściła swój dziwaczny świat, budząc się pod drzewem ze snu. Górnik wciąż w swoim śnie tkwi. Śnie, który przez dwa ostatnie lata miał długi i owocny romans z Koszmarem. Niczym w bajkowej opowieści, Górnik pokonał swoje problemy i pomniejsze przeciwności by stanąć naprzeciw głównemu zagrożeniu, czyhającemu już w bardziej niebezpiecznym barażowym świecie. Decydujące starcie jest coraz bliżej. Kibice doczytali do punktu kulminacyjnego.


Co różni Alicję i Górnika? Koszykarski świat to nie bajka, nie musi dla czytelników i głównego bohatera zakończyć się happy endem. Alicja ze snu się wybudziła, Górnik jeszcze nie.

czwartek, 6 marca 2014

Borzem: Moja historia "amatorki"


Michał Borzemski:


Czas na poświęcenie czasu na chyba najstarszą Ligę w Wałbrzychu, czyli Amatorską Ligę Koszykówki. 
                        

Potocznie można ją nazwać „Amatorska” bądź „Amatorka”, ponieważ przez szereg lat jej istnienia zmieniała ona nazwę jak np. wspomniana Amatorska Liga Koszykówki OSiR, Real Basket Liga czy OSiR Basket Liga a aktualnie WALK (Wałbrzyska Amatorska Liga Koszykówki). Czym jest fenomen naszej rodzimej „Amatorki”? Z pewnością wieloletnia tradycja, oddźwięk jaki po sobie pozostawia, starcie różnego rodzaju pokoleń, jak i poziomu gry oraz  koszykarski fanatyzm panujący w Wałbrzychu.

Pokrótce chciałbym  przedstawić jak to wyglądało z mojej perspektywy od pierwszego zetknięcia się z tą ligą.

Wspomniałem, że te rozgrywki są jednymi z najstarszych albo i najstarsze w mieście. Tą hipotezę opieram na rozmowach ze starszymi zawodnikami (w szczególności z zawodnikami RMC Basket), którzy, jak mówią, grają od początku istnienia ligi oraz na „zapiskach” osirowskich. Swoją kolebkę Amatorska ma jeszcze na Podzamczu, w Szkole Podstawowej nr 21. Tam organizowane były pierwsze rozgrywki bodajże już w latach '80, które później przeniosły się na Śródmieście, do OSiRu. Który dokładnie był to rok? Nie jestem w stanie tego określić jednak kiedy rozpocząłem pracę  w OsiRze w 2006 roku z miejsca zlecono mi organizację tychże rozgrywek. W tym momencie, chcąc nie chcąc, przejąłem całą schedę po moich poprzednikach oraz dotychczasową dokumentację. Tam natknąłem się na różnego rodzaju pisma mówiące, iż Ośrodek Sportu i Rekreacji w Wałbrzychu przejął rozgrywki od organizatora rozgrywek na Podzamczu w 1995 roku. Czy to prawda? Ciężko w tym momencie mi to rozstrzygać. Jednak nie jest to na tyle ważne, z pewnością Liga ma ponad dwudziestoletni staż. Sam miałem z nią styczność od 14 lat w tym 8 lat jako zawodnik a 7 jako organizator. 

Pierwszy raz z Amatorską zetknąłem się w 1999 roku jako ... kibic. Moi koledzy z klasy grali wówczas jako juniorzy Górnika w tejże lidze. Warto zaznaczyć, że od tego roku taka praktyka, czyli ogrywanie juniorów w WALK, została ponownie wprowadzona po kilkunastu latach przerwy.

Pierwsze kroki stawiałem w „Amatorce” w roku 2002 jako student PWSZ, która to uczelnia rok co rok wystawiała swoją drużynę do rozgrywek. W tamtym czasie był to ostatni sezon gdzie WALK miała pierwszą i drugą ligę. W sumie występowało 16 drużyn – w I i II lidze po 8 zespołów. Hala OSiR przy ul. Wysockiego była zarezerwowana dla najlepszej ósemki a popularna Teatralna gościła drużyny szczebel niżej.  




PWSZ Wałbrzych, sezon 2002/03




Warto zaznaczyć, iż w ówczesnych rozgrywkach grało wiele znanych osób związanych z Górnikiem m.in. w zespole Wanda Styl występowali dzisiejszy trener pierwszej drużyny Arkadiusz Chlebda, Paweł Bielewicz (ekstraklasowicz w latach 1994/95) grający do dzisiaj w WALK i Maciej Łabiak (wiele lat z Górnikiem obecnie Spartakus JG). W zespole Nauczyciele występowali obecny masażysta Górnika Cezary Pęksyk oraz dyrektor OSiR Marisuz Gawlik. Trenerem Akademii Ekonomicznej był znany wszystkim Wojciech Krzykała, uczelni która miała wówczas aspirację zgłoszenia drużyny do III ligi.

Wracając, kolejnym zespołem w jakim występowałem była ekipa Bad Company, założona przeze mnie oraz Marcina „Sikora” Sikorskiego - uznanego i zasłużonego wówczas zawodnika i gwiazdę ligi, znanego ze swojego nieprzeciętnego wyskoku (na poniższym zdjęciu pierwszy z prawej u dołu). Do składu dołączyliśmy m.in. kilku doświadczonych zawodników jak Pawelec czy Cząstkiewicz (dawniej Szkoła Latania) oraz zaledwie 19-letniego...Mateusza Myślaka.

Z tą ekipą po rundzie zasadniczej uplasowaliśmy się na 2 pozycji zaskakując wszystkich wokoło. W Playoffs  odpadliiśmy niestety w pierwszej rundzie za sprawą Labo-Dent'u, lekceważąc rywala. W sumie zajęliśmy 5 miejsce, a mistrzem został Top Basket z Łabiakiem na czele, a w finale zmierzyli się właśnie z Labo.

W następnym roku do naszego składu dołączyli wyżej wspomniany Łabiak, Stochmiałek, Michał Sterenga czy młodziutki Pieloch (obecnie w I lidze w Sokole Łańcut, na poniższym zdjęciu w środku u dołu). Zamierzaliśmy zdobyć ligę.   

Bad Company, 2005/06
                                                   



                                                    
Takim zespołem jakim ówcześnie dysponowaliśmy wydawać by się mogło, że wygramy mistrzostwo z palcem w d.....

A jednak, po drugiej stronie barykady, w zespole Pub u Mikołaja (dawna Wanda Styl) występowali tacy zawodnicy jak Marcin Sterenga, Nowomiejski, Karwik, Warmiłło  czy Ćmikiewicz, nazwiska znane zwłaszcza starszym wyjadaczom wałbrzyskiej koszykówki.

Widowiskowy styl i determinacja jaką prezentowaliśmy na parkiecie pozwoliły nam na historyczne wygranie Mistrzostwa ówczesnej Real Basket Ligi. W Finale pokonaliśmy Pub 2:0, nie zostawiając rywalom złudzeń. Nastąpiła przysłowiowa zmiana warty - od teraz zamiast TOP Basketu i dawnej Wandy, w ALK rządzić miał zespół Bad Company.

I tak też było. Dwa kolejne lata również padły naszym łupem i zdobyliśmy tzw. Three Peat. Tak do roku 2010, gdy to spróbowaliśmy sił w III lidze, ale to historia na inną opowieść ....

Dlaczego wygrywaliśmy ligę aż 3 razy?

Po pierwsze, zawsze traktowaliśmy ją bardzo poważnie, nigdy nie podchodziliśmy do tego jak „piknikowe niedzielne granie” żeby wypocić kaca. Często organizowaliśmy sami treningi po 3 razy w tygodniu aby szlifować formę.

Po drugie, zawsze mieliśmy świeżą krew w zespole. Nazwiska takie jak Pieloch, Ratajczak czy Adranowicz zaczynały poważne seniorskie granie właśnie u naszego boku w ALK.

Po trzecie, granie w „Amatorce” zawsze niosło za sobą prestiż i szacunek wśród graczy i do dzisiaj się to nie zmieniło. Kiedy w ostatnich latach wygrywał AZET czy Partners, po ostatnim gwizdku doświadczeni zawodnicy cieszyli się jak dzieci, że w końcu się udało.

Podsumowując…

Przez te wszystkie lata występowania i organizowania „Amatorki” przewinęło się masę drużyn i osób, które wzięły udział w rozgrywkach. Kiedy zawsze we wrześniu podczas spotkania organizacyjnego myślę, że rynek drużyn amatorskich się wyczerpał, zawsze znajduje się nowa ekipa, która zostaje wpisana w poczet ligi. Co roku ktoś odchodzi, a w jego miejsce pojawia się nowy team. 

Liga Amatorska to nie tylko zwykła liga koszykówki. To rozgrywki gdzie stykają się różne pokolenia, spotykają się różni ludzie (lekarze, nauczyciele, uczniowie, studenci, prezesi, dyrektorzy itp), gdzie spotykają się różne poziomy grania (od ligowego po podwórkowy).

Liga Amatorska JEST, BYŁA i BĘDZIE właśnie dzięki tym wszystkim ludziom, maniakom koszykówki, którzy co niedzielę przychodzą i oddają się grze w ten piękny sport jakim jest koszykówka.


-------------------------------------------
                              



poniedziałek, 3 marca 2014

Zapisz się na wyjazd!

Listopad 2012. Dziewiątka osób w ośmioosobowym busie jest w niezłym nastroju. To dziwne, bo powodów do zmartwień nie brakuje. Za szerokim uśmiechem ukrywa się bowiem koszmarna kombinacja cyfr, przypominająca o sportowym upadku.

0-6.

Słownie: Zero-sześć.

Zmierzaliśmy do Wschowy na mecz biało-niebieskich z rezerwami WSTK, których pierwszy zespół w tym czasie spełniał się w roli worka bokserskiego dla rywali w II lidze. W III lidze takim bezbronnym workiem, przyjmującym od rywala cios za ciosem, był Górnik Wałbrzych. Sześć porażek w sześciu meczach. Mizeria w grze mieszała się z beznadzieją, a nadzieja na lepsze jutro przygasała w kibicowskich oczach z każdą porażką. W listopadzie 2012 Górnik był na samym dnie koszykarskiej piramidy, a kibicom wydawało się, że na pierwsze zwycięstwo przyjdzie poczekać mniej więcej tyle czasu, ile na swojego pierwszego Oscara czeka Leonardo Di Caprio, czyli całą wieczność.

Górnik okupował najniższą pozycję w łańcuchu pokarmowym. Tak, nasi byli reducentami basketu. W tak ponurym czasie dla wałbrzyskiej koszykówki, gdy straszono interwencją komisarza Borewicza, trzeba było być szaleńcem, by poświęcać wolny czas na wyprawę do Wschowy. Szaleńcem, bądź szalenie oddanym swojemu klubowi kibicem.

Na zbiórce pojawia się nadkomplet. Błędy w planowaniu. Jest o jedną osobę za dużo. Na całe szczęście, kierowca okazuje się podatny na finansową perswazję. Ósemka kibiców (dziewiąta osoba to kierowca), która znalazła się w busie do Wschowy zasługuje na uznanie, bo nie opuściła klubu w momencie, gdy ten leżał na łopatkach. Ośmiu wspaniałych. Cieszę się, że miałem okazję być częścią tej grupy wyjazdowej (uzupełnionej kilkoma osobami, które dotarły na mecz innym transportem).

Górnik we Wschowie wygrał wysoko, a 40 punktów zdobył Sławek Buczyniak. Kolejne trzy mecze wałbrzyszanie także zakończyli z tarczą, ale sezonu już nie uratowali, z bilansem 7-11 zakotwiczając w III lidze na dobre.

Każdy wyjazd na mecz wiąże się z zacieśnianiem znajomości. I to dosłownie, bo w busach, pociągach i samochodach jest wiecznie ciasno i niewygodnie (no chyba, że w czterokołowcu siedzi się z przodu, obok kierowcy). Każdy wyjazd na mecz Górnika to też osobna, niepowtarzalna historia i ciekawe doświadczenie. W drodze powrotnej z finałów MP U-14 z Opalenicy przez CB Radio szukaliśmy w Lesznie KFC, we Wrocławiu, wraz z Mattim i moją chińską koleżanką robiliśmy relację live akcja po akcji z meczu ze Śląskiem II, w Kątach zabłądziliśmy pomimo GPS-a, w Jeleniej Górze doszło do festiwalu nieporozumień i chwilowej secesji „grupy idącej na pizzę” od „grupy najedzonej”, a w drodze na tegoroczny mecz ze Wschową jeden z kibiców szukał szczęścia w miłości u pewnych dziewczyn poznanych w Mcdonald’s (dwa ostatnie przykłady z opowiadań, bo na meczu ze Spartakusem i WSTK niestety mnie zabrakło).

8 marca 2014 roku, w Dzień Kobiet, Górnicy jadą na ostatni wyjazdowy mecz w sezonie do Lubina, a kibice zapraszają do swojego grona nowe twarze zainteresowane wyprawą za biało-niebieskim zespołem, który może i nie zachwyca koszykarskich purystów swoją boiskową postawą, ale rehabilituje się przyjazną z dla oka kombinacją cyfr 11-1.

W listopadzie 2012 roku, w dniu wyjazdu na mecz z WSTK II Wschowa, II liga wydawała się znajdować gdzieś w odległej galaktyce. Po roku i czterech miesiącach od tamtego wydarzenia ta bliżej niezidentyfikowana galaktyka nagle zamajaczyła na biało-niebieskim horyzoncie.

Każdy wyjazd opowiada pewną historię. Większą bądź mniejszą. Możliwe, że za rok i cztery miesiące od dnia, gdy tworzę ten wpis na bloga, Górnik będzie miał już za sobą udany sezon w II lidze, a wyjazd na mecz z SMK Lubin będzie tylko miłym wspomnieniem koszmarnych dla kibica trzecioligowych czasów.


Twórz miłe wspomnienia z kibicami Górnika i zapisz się na wyjazd. 

Szczegóły TUTAJ.