Szukaj na tym blogu

poniedziałek, 30 grudnia 2013

Nieprzewidywalności moc złowieszcza



Koszykówka jest kobietą. Ma jej cechy: nieprzewidywalność, tajemniczość, emocjonalność. Jest też trochę jak radziecki, niewybaczający błędów bezlitosny oficer, gdy to pozbawia szans, nadziei, marzeń. 

Niby nic nowego. Każdy dogłębny obserwator tego sportu wyżej wymienione cechy zna. Turniej Nadziei Olimpijskich w Aqua Zdroju wzbił jednak nieprzewidywalność na jeszcze wyższy poziom. Brak jakiejkolwiek prawidłowości w końcowych rozstrzygnięciach zaburzył moje rozumienie tego sportu ale jednocześnie podkreślił jego piękno. No bo gdzieżby tu doszukiwać się logiki?

Węgry pokonują Polskę 1 punktem….

Czechy gładko ulegają Słowacji…

Polska wysoko ogrywa Słowację…

Węgry urządzają na Czechach rzeź niewiniątek….

Słowacy całe spotkanie wysoko prowadzą z Węgrami, wygrywając ostatecznie 9 pkt….

Czesi bez jakichkolwiek problemów zwyciężają z Polską….

Te wyniki są równie niezrozumiałe jak wierzenia Amerykanów w UFO, o których było głośno kilka lat temu, a sam Mariusz Max Kolonko zrobił o tym nawet materiał.

W ciągu tych trzech dni koszykówka pokazała mi gest Kozakiewicza i puściła z torbami. Do tego, czytała mi w myślach i działała na przekór.

Dzień I. Polska – Węgry. Bartek Pietras zalicza słabe dwadzieścia minut i każe mi myśleć: „Nic z niego nie będzie”. W drugiej połowie nasz podkoszowy notuje 17 punktów i zamyka mi swoją grą usta. 

Dzień II - Cisza przed burzą. Zagłada polskiej reprezentacji była coraz bliżej, choć nikt nie zdawał sobie wtedy z tego pojęcia.

Dzień III. Węgry – Słowacja. Myślę sobie przed meczem: „Będzie gładkie zwycięstwo Węgier. Bez dwóch zdań. Duet Gabor Rudner - Peter Doktor to zbyt wiele na Słowaków. Gdy doliczyć węgierską antypatię do Słowaków, jest już właściwie po meczu”. Nic z tego. Marek Kuzmiak, będący koszykarskim nieużytkiem w meczu przeciwko Polsce, przemienia się w kata. Jego 20 punktów daje Słowakom wygraną. Nikt już nie pamięta o Marku Dolezaju, dotychczasowym liderze naszego południowego sąsiada, bo ten rosły i chudy chłopak o kręconych blond włosach z 6 pkt Węgrów zbytnio nie ukąsił. U „Madziarów” duet Rudner-Doktor zdobywa tylko 15 punktów i tonie w morzu moich oczekiwań. 

Dzień III. Polska – Czechy. Tu dopiero były jaja. Pomyślałem sobie: „Limit nieprzewidywalnych rozwiązań się zdecydowanie wyczerpał. Poza tym Czesi grają na tym turnieju straszną nędzę. Nie mają z biało-czerwonymi szans. Nasi wygrają ten turniej!!!”.

Cytując klasyka, „No i cały misterny plan poszedł w pi*du”. Nie wiem co przed meczem z Polakami wcinali Czesi, ale słyszałem, że popijali sok z gumijagód. Reprezentacja z kraju Rumcajsa była jak dwunastu Clarków Kentów przemieniających się w Supermana. Do tej pory nieporadni, dający sobą na każdym kroku pomiatać, przeistoczyli się w koszykarskich superbohaterów.

34:59, 47:74. Po takich wynikach Czechów w dwóch pierwszych meczach, nasi powinni wygrać gładko. Niestety, tym razem czysto matematyczna logika przegrała z młodzieńczą fantazją i przeklętą (choć ponętną) nieprzewidywalnością. Zwycięstwo dawało Polakom wygraną w turnieju, porażka zepchała na ostatnie miejsce. Pokręcone to wszystko jak perypetie bohaterów „Mody na Sukces”. Z porażki Polaków 59:74 najbardziej ucieszył się chyba Tamas Ferenczi, trener Węgrów, który podczas meczu ze Słowacją kierował w stronę sędziów pretensje o ustawianiu turnieju pod wygraną Polaków. "Madziarzy" ostatniego meczu turnieju nie obejrzeli, rozsiadając się w tym czasie w fioletowych fotelach węgierskich linii lotniczych WizzAir na trasie Wrocław-Budapeszt. Założę się, że wynik meczu Polaków wywołał na jego twarzy lekki uśmiech.

Pudłowałem swoimi typowaniami przez cały turniej niczym piłkarze Legii nie trafiali swoimi strzałami w ostatniej edycji Ligi Europejskiej. Siedzący przez cały turniej po mojej prawicy „Nowak” miał ze mnie niezły ubaw.

Wiem, że nic nie wiem. Nieprzewidywalność w koszykówce jest moją zmorą (i bukmacherów). 

Niech to szlag.

sobota, 28 grudnia 2013

Polak, Węgier, dwa (koszykarskie) bratanki



Turniej Nadziei Olimpijskich: Polska U-16 – Węgry U-16 72:73


Przed rokiem, w Anglii, przez dokładnie dwa miesiące dzieliłem jeden dach z trzema Węgrami i jedną Węgierką. Ten czas umożliwił mi na przyswojenie podstawowych węgierskich zwrotów oraz tamtejszych liczebników. Dużo dowiedziałem się też o kulturze tego kraju, co pozwoliło mi osobiście zrewidować wielką prawdziwość powiedzenia: „Polak, Węgier, dwa bratanki”. Powiedzenia, które nad Balatonem też uważa się za bliskie prawdy.

Jakim narodem są Węgrzy? Moje dwumiesięczne obserwacje każą twierdzić, że są niezwykłymi patriotami. Moi znajomi w dzień narodowego święta zgromadzili się przed laptopem i z zachwytem śledzili relację ich telewizji publicznej z obchodów Święta Niepodległości. Obraz z laptopa przedstawiał rozświetlony niezliczoną ilością fajerwerków wieczór w Budapeszcie. Obraz przed laptopem ukazywał czwórkę Węgrów z narodowymi pieśniami na ustach.

Węgrzy są wyjątkowo dumni ze swojego kraju. Jest ich tylko 10 milionów, ale biorąc pod uwagę liczbę mieszkańców mogą się pochwalić największą liczbą noblistów w historii. Od strony politycznej mają bardzo zróżnicowane relacje z sąsiadami. Lubią Austriaków, z którymi kiedyś przecież tworzyli jedno państwo, Serbię uważają za trzeci świat, a najbardziej gardzą Słowakami. Ich zdaniem krzyż na słowackiej fladze został skradziony z węgierskiego herbu. Obok pogardy, Węgrzy ze Słowaków lubią żartować:„Dlaczego każdy Słowak dobrze zna swoją historię? Bo ta historia ma tylko dwie strony”. Obok miłości do ojczyzny, „Madziarzy” oblizują się przy typowo węgierskich, ale dobrze znanych nad Wisłą, leczo i gulaszem.

Polska (po węgiersku Lengyelország) i Węgry (po węgiersku Magyarország) to kraje pod względem mentalności ich obywateli niezwykle podobne. Ba, nawet gospodarczo niewiele się różnimy, bo stopę bezrobocia mamy niemal identyczną (okolice 12-13%). O ile Węgrzy kojarzą Polskę głównie przez wódkę, papieża Jana Pawła II i tego faceta, to Polacy „Madziarów” znają chyba głównie ze szkolnej lektury „Chłopcy z Placu Broni”.

Tym, co natomiast często odróżniało Polskę od Węgier była… koszykówka. Nasi, z pewnymi wyjątkami, grają w nią po prostu lepiej. Ten, kto choć trochę ma pojęcie o węgierskiej kulturze ten wie, że nad Balatonem najbardziej kocha się pływanie i piłkę… wodną (water polo). Koszykówka pozostaje w tyle. Serio – ilu znacie węgierskich koszykarzy? Mi przychodzi do głowy tylko Istvan Nemeth, który niegdyś grał w Eurolidze z Prokomem Trefl Sopot.   

W Turnieju Nadziei Olimpijskich różnic w poziomie organizacji gry w koszykówkę pomiędzy „Madziarami” a biało-czerwonymi absolutnie nie było widać. O jakości naszej reprezentacji U-16 mogliśmy się przekonać po wynikach na turnieju w hiszpańskim Iscar, gdzie zespół Szambelana pokonał rówieśników z Rosji i Turcji. Nie wiem ile o kadrze Węgier U-16 wiedzieli nasi trenerzy, ale moja przedmeczowa wiedza była równa zeru. Na tym zresztą polega pewna tajemniczość i nieprzewidywalność narodowych reprezentacji kadetów. Parafrazując Forresta Gumpa: „Kadry U-16 są jak pudełko czekoladek. Nigdy nie wiesz, co się trafi”.

No i tym razem Węgrzy chyba trafili na wyjątkowe słodkie czekoladki.

Ich rocznik 1998, który przecież zagra w 2014 roku jedynie w Mistrzostwach Europy U-16 dywizji B, zaskoczył bardziej niż Justin Bieber, który niedawno ogłosił zakończenie kariery muzycznej (dopiero później okazało się, że żartował… uff..). Jak to często bywa w przypadku drużyn przegranych, po przeciwnej stronie barykady znajduje się koszykarski kat. Tak było i tym razem. „Madziarzy” wyhodowali kata w postaci Gabora Rudnera (nr 6), który nie tylko na dobrej skuteczności zdobył 23 punkty, ale i wykonał kluczową akcję meczu, gdy na 5 sekund przed końcową syreną wbił się w biało-czerwone „pomalowane” i trafił spod kosza, wyprowadzając swój zespół na jednopunktowe prowadzenie. Rudner, jak się okazało, grał z rocznikiem 97 na ostatnich ME U-16 dywizji B. Tam Węgrzy się nie popisali, przegrali między innymi z Austrią, Holandią i Białorusią, zajmując ostatecznie 13 miejsce w stawce 22 zespołów. Rudner był zmiennikiem, notując śr. 4.2 pkt i 3.3 zb. Ale piątkowy sukces Węgrów to nie tylko zasługa chłopaka rodem z Békéscsaby (?). Cały zespół wyglądał jak zdrowy, dobrze rozumiejący się organizm. Węgrzy zaskoczyli kombinacyjną grą w obronie (niezłe wstawki obrony na całym boisku) oraz bardzo dobrym dzieleniem się piłką w poszukiwaniu wolnego zawodnika. 

Reprezentacja Polski, kolejny raz osłabiona brakiem chyba najważniejszego ogniwa, kontuzjowanego Dominika Rutkowskiego, wcale nie zagrała złego meczu. Po raz kolejny liderem kadry był Mateusz Sczypiński z WKK Wrocław. W Wałbrzychu znamy go doskonale z jego starć z młodzieżą Górnika oraz trzecioligowym zespołem biało-niebieskich. To, że „Szczypek” umie rzucać przekonaliśmy się na I Memoriale im. Stanisława Anacko, gdzie gracz WKK został królem strzelców (Szczypiński to także mistrz Polski U-14 z 2012 roku). Los zespołu Szambelana w meczu z Węgrami był kilkakrotnie w jego rękach. Najpierw dobił swój niecelny rzut, wyprowadzając Polskę na 20 sek. przed końcem na prowadzenie by później podać w aut i nie trafić rzutu rozpaczy w ostatniej sekundzie meczu. Śledząc jego wcześniejsze poczynania w kadrze, 25 pkt (3x3) i 8 zb nie powinno dziwić.

Co innego Bartek Pietras. Na jego występ czekano najbardziej. Gracz Estudiantes Madryt, który na turnieju w Hiszpanii nie grał, tym razem miał dostać swoją szansę. Mierzący 207 cm wzrostu, o patyczkowatej budowie i szerokich barkach, był przedmeczową chodzącą zagadką. W pierwszej połowie jego boiskowe poczynania nie napawały optymizmem. Pietras był równie zagubiony na parkiecie jak biały człowiek w amazońskiej dżungli, oddając dziwne, nieprzygotowane rzuty z półdystansu i snując się niepewnie od kosza do kosza. Po pierwszych dwudziestu minutach drapałem się po swojej zarośniętej głowie, zastanawiając się jakim cudem ten chłopak znalazł się w kadrze. Dość powiedzieć, że wychowanek TKM Włocławek miał na koncie wtedy jedynie 2 punkty.

Druga połowa to zupełnie inny Pietras. Jakby telepatycznie słyszał moje powątpiewania na temat jego potencjału i postanowił wymierzyć mi policzek. W drugich dwudziestu minutach Pietras zdobywa 17 punktów i trafia naprawdę niesamowite jak na swoje gabaryty rzuty. Zawodnik Estudiantes trafił za trzy, nie pomylił się dwa razy z półdystansu, wykańczał akcje pod koszem i trafił oba wolne, co na tak wysokiego 15-latka jest sporym wyczynem.

Przed rokiem Szczypiński i Pietras spotkali się w meczu o złoty medal mistrzostw Polski U-14. Co ciekawe, obaj wtedy nie zachwycili. Szczypiński zdobył 5 pkt (1/8 z gry), a Pietras do 7 zbiórek dorzucił jedynie 2 pkt (1/6 z gry). W piątek ci sami gracze definiowali jakość polskiej koszykówki w roczniku 1998.

Polak, Węgier, dwa bratanki, i do szabli, i do szklanki. Turniej Nadziei Olimpijskich w Wałbrzychu pokazał, że jesteśmy także koszykarskimi bratankami. No, przynajmniej w roczniku 1998.

czwartek, 26 grudnia 2013

Polska koszykówka młodzieżowa 2013 - ściąga


Już wkrótce, a dokładnie 27 grudnia, w Turnieju Nadziei Olimpijskich w Wałbrzychu zagra reprezentacja Polski U-16 (rocznik 98). W naszym mieście będzie więc okazja spojrzeć w przyszłość polskiej koszykówki. Ale zanim skupimy się na analizie aktualnego zespołu Polski U-16, należy dokonać zarysu polskiej koszykówki młodzieżowej w tym roku.

Rok 2013 jest/był dla biało-czerwonej młodzieży niezwykle udany. Wszystkie trzy zespoły młodzieżowe, U-16, U-18 i U-20, wykonały swoje przedturniejowe założenia. Ale po kolei:

MISTRZOSTWA EUROPY U-16, UKRAINA:

Która dywizja? A - zasługa rocznika 1996, który w ME U-16 dywizji A 2012 zajął 6. miejsce
Rocznik: 1997
Cel przed turniejem: utrzymanie w dywizji A

Miejsce Polaków: 12 (na 16 ekip)
Trener: Jerzy Szambelan
Liderzy: Marcel Ponitka (obecnie Zastal Zielona Góra – juniorzy, Muszkieterowie Nowa Sól – II liga), Wiktor Sewioł (WKK Wrocław).

Polacy na turniej do Kijowa jechali z obawami. Seria kontuzji wykluczyła ze składu kilka ogniw. Cel był jasny – utrzymać miejsce w elicie europejskiej koszykówki młodzieżowej U-16. Trenerem kadry został Jerzy Szambelan, który z rocznikiem 1993 zdobył wicemistrzostwo świata.

Mecze Polaków na Ukrainie oglądałem dzięki ogólnodostępnym strumieniom internetowym na ukraińskim portalu sportowym. Polacy zaczęli bardzo źle, bo od trzech niepowodzeń. O ile kilkunastopunktowych porażek z Serbią i Francją można było się spodziewać, o tyle wynik 43-54 w meczu z Czarnogórą przyjęto z kwaśną miną. Polacy zajęli ostatnie miejsce w czteroosobowej grupie i zostali skazani na grę z pozostałymi trzema najgorszymi ekipami z pozostałych trzech grup, czyli ze Szwecją, Łotwą i Belgią.

Wszystkie te trzy mecze Polacy wygrali wysoko, co dało im 1. miejsce w tej straceńczej grupie. Nowy, skomplikowany system rozgrywek mówi jednak, że to wcale nie zapewnia utrzymania. Polsce przyszło grać o miejsca 9-13 z czego ten, kto zajmie 13. lokatę ma pecha, bo spada do dywizji B. Rywalami zespołu Szambelana były najgorsze drużyny z drugiej rundy rozgrywek. I w taki oto magiczny sposób Polacy trafili ponownie na nieszczęsną Czarnogórę, z którą tak słabo zagrali na otwarcie mistrzostw i z którą teraz mieli zagrać mecz o wszystko. Wygrana 82-74 pokazała waleczną duszę biało-czerwonych i na dobre ukazała talent Wiktora Sewioła. Pochodzący z Jaworzna skrzydłowy zdobył w meczu o wszystko 21 pkt i 11 zb (świetne 8/13 z gry). Sewioł był najjaśniejszą postacią w kadrze w przeciągu całej imprezy. Najciekawsze jest jednak to, że na mistrzostwa pojechał w ostatniej chwili, dokooptowany do składu w miejsce kontuzjowanego Szymona Kiwilszy. Sewioł został najlepszym graczem całych mistrzostw pod względem skuteczności za 2, był też drugi w całym czempionacie pod względem skuteczności z gry. Nieźle jak na kogoś, kto turniej miał śledzić jedynie w internecie.

Obok Sewioła nieźle prezentował się Marcel Ponitka, młodszy brat Mateusza. Mi w pamięć zapadła jednak pojedyncza, głupkowata akcja tego gracza podczas opisywanych mistrzostw. Po świetnym przechwycie Ponitka pobiegł samotnie w stronę atakowanego kosza. Dwóch pewnych punktów jednak nie było, bo zamiast prostego rzutu po dwutakcie Marcel połasił się na wsad, który komicznie mu nie wyszedł (piłka nie wylądowała w koszu). Reakcja trenera Szambelana? Ogłuszające „Nieee!!!!!!” i szybka zmiana. 

Po zwycięstwie z Czarnogórą nasi byli już pewni utrzymania w dywizji A. Pozostała gra o miejsca 10 i 11. Rozluźnieni nieco po meczu z nożem na gardle przeciwko zespołowi z Bałkan, Polacy przegrali kolejno z Litwą (79-84) i Rosją (65-80), zajmując 12. lokatę. Mistrzostwo Europy U-16 zdobyli Hiszpanie, srebro dla Serbii, brąz dla Grecji. Do dywizji B spadła Szwecja, Czarnogóra i Belgia.

MISTRZOSTWA EUROPY U-18, MACEDONIA

Która dywizja? B – bo rocznik 1994 spadł z dywizji A po ME U-18 2012 (ostatnie, 16. miejsce)
Rocznik: 1995
Cel przed turniejem: awans do dywizji A

Miejsce Polaków: 2 (awans do dywizji A)
Trener: Arkadiusz Miłoszewski
Liderzy: Damian Jeszke (Rosa Radom), Mikołaj Witliński (Anwil)

Rocznik 1995 w polskiej koszykówce, podobnie jak 1994, który spuścił nas do dywizji B, nie obfituje w wiele talentów. W 2011 roku rocznik 1995 obronił rzutem na taśmę miejsce w dywizji A dla bardzo uzdolnionego w polskim baskecie pokolenia ‘96. Słabość talentów w ’95 spowodowała, że do Macedonii na mistrzostwa dywizji B w tym roku pojechała połowa kadrowiczów z rocznika ’96 a nie całość z ’95. 

Polacy pokonali różnicą kilkunastu punktów Finlandię, Danię, Holandię, Estonię i Belgię, rozgromili Węgrów i dość niewysoko pokonali Macedonię. W wielkim finale przyszła pierwsza porażka. Polska uległa Czarnogórze 63-64, będąc już pewną promocji do dywizji A, torując tym samym drogę rocznikowi ‘96 na ME U-18 2014 dywizji A, w których polski zespół powinien namieszać.  

Pomimo sporych posiłków z ’96, liderami kadry Polski w Macedonii były dwie polskie wieże urodzone rok wcześniej: bardzo utalentowani Damian Jeszke i Mikołaj Witliński, stawiający od tego sezonu pierwsze kroki w ekstraklasie. 

MISTRZOSTWA EUROPY U-20, RUMUNIA

Kuba Koelner wznosi puchar za Mistrzostwo Europy dywizji B.


Która dywizja? B -  bo rocznik 1992 zajął 5. miejsce w dywizji B w ME U-20 2012
Rocznik: 1993
Cel przed turniejem: awans do dywizji A albo śmierć

Miejsce Polaków: 1 (awans do dwyzji A)
Trener: Mariusz Niedbalski
Liderzy: Przemysław Karnowski (Gonzaga University), Mateusz Ponitka (Telenet Oostende)

System FIBY, według którego kolejne roczniki przejmują spadek po starszych kolegach, jest bolesny. W imię tego systemu nasz uzdolniony rocznik 1993 (4. miejsce w ME U-16 2009, wicemistrzostwo świata U-17 2010, 6. miejsce w ME U-18 2011) musiał się tułać po turniejach dywizji B. Niespodziewanie, tułaczka potrwała o rok dłużej niż się spodziewano.

O ME U-20 dywizji B z 2012 roku wszyscy pragną jak najszybciej zapomnieć. Mało utalentowany rocznik ’92, wsparty polskimi wicemistrzami świata z rocznika ’93, miał spokojnie awansować do elity.  Nic z tych rzeczy. Po komplecie zwycięstw w pierwszej rundzie, w drugiej biało-czerwonych zatrzymują Bułgarzy (70-78) i zespół Izraela (73-76). Z awansu wyszły nici.

Do Rumunii w tym roku kadra jechała już w komplecie w roczniku ’93. Ekipa Niedbalskiego w drodze do finału bardzo pewnie wygrała 6 z 7 meczów. Wstydliwa porażka 74-83 zdarzyła się z Wlk. Brytanią. W finale nadarzyła się okazja do rewanżu na Wyspiarzach. Tum razem biało-czerwoni wygrywają 83-71 i podnoszą puchar Mistrzostwa Europy dywizji B.  

poniedziałek, 23 grudnia 2013

Wesołych Świąt!





Drodzy czytelnicy (kibice, zawodnicy, trenerzy, działacze) !!!!

Siedząc przed swoim malutkim, wysłużonym laptopem pragnę złożyć 

Wam życzenia ZDROWYCH i WESOŁYCH ŚWIĄT !!! 

Niech te Święta będą dla was odskocznią od szkoły, zawodowych obowiązków

oraz codziennych zmartwień i trosk. Oby te Święta

pozwoliły Wam na chwilę (ale tylko na chwilę)

odpocząć od biało-niebieskiej koszykówki i moich blogowych

wypocin na jej temat. Dzięki, że jeteście. Bez waszych pochwał

i głosów krytyki ten blog nie miałby sensu.  



Dominik

niedziela, 22 grudnia 2013

Górnik po pięćdziesiątce


Ostatnio rzadko piszę o biało-niebieskiej młodzieży. Wiem, że wolicie czytać o popisach Górników w III lidze. Tym razem będzie jednak o latoroślach, bo w sobotę, 21.12, w hali OSiR zdarzyło się coś niezwykłego. Podkoszowy wałbrzyszan, pochodzący z Głuszycy Kuba Grabka, zdobył 50 punktów i w pojedynkę poprowadził swój zespół do wygranej z Zastalem Zielona Góra.

Ostatnia przedświąteczna sobota to czas raczej burzliwy i pełen trosk. W hali przy ul. Wysockiego sobota była za to leniwa. Spotkanie rozpoczęło się o 11:00, a na trybunach zasiadło zaledwie kilka osób. Obok pustych kolorowych siedzisk w oczy (uszy?) rzucał się brak muzyki, a promienie słońca, przebijające się przez wielkie okiennice, raziły biegających po wysłużonym parkiecie młodych koszykarzy. 

Kontekst rozgrywkowy? Mecz średniaka z Wałbrzycha z dołującym Zastalem z młodszego rocznika. Dołującym, choć na własnym parkiecie uległym Górnikowi jedynie różnicą trzech „oczek” (52:55).

Kontekst kadrowy? Kadeci Górnika prowadzą nierówną walkę z ogromnym deficytem kadrowym. W składzie znajduje się na dzień dzisiejszy zaledwie 9 graczy, żadnego rozgrywającego, a rotacja kończy się na sześciu zawodnikach!!! Ciężko w takich warunkach wygrywać mecze z kimkolwiek. A jednak nasi dają radę.

Przez wyraźne problemy z liczebnością składu Kuba Grabka gra regularnie niemal pełne 40 minut. Na swojej pozycji środkowego nie ma zmiennika, a w trakcie spotkania zdarza mu się rozgrywać czy grać jako skrzydłowy. W trwającym sezonie już trzykrotnie zdobywał 30 punktów, ale tej granicy jeszcze nie przekroczył.

Na pewno wielu z was myśli:„Po co wspominać o jakimś wysokim kadecie? Pewnie dostaje piłkę pod kosz i z takiej pozycji punktuje”. Nic bardziej mylnego. Akcje „na wieżowca” są grane w lidze młodzików. W kadetach poziom trudności wędruje do góry, co uniemożliwia tego typu siermiężną koszykówkę. Zresztą Grabka nie jest jakimś olbrzymem. Nie dajmy się zwariować.

W słoneczne, choć mroźne południe, Górnik pokonał Zastal 88:57. Niech ten rezultat was nie zmyli. Po trzech kwartach wynik oscylował w granicach remisu. Dobra postawa w obronie, wymuszanie strat oraz kontry wykończyły dobrze grający przez trzydzieści pierwszych minut Zastal. A jak zielonogórzan wykańczał Grabka? Na wiele sposobów:

Akcje 2+1 – Grabka trafiał spod kosza mimo asyst dwóch lub trzech obrońców wokół niego. Poza tym Kuba mijał swojego obrońcę i często punktował pomimo tego, że był faulowany.

Półdystans – nasz środkowy trafiał z kąta 0 stopni na 3 i 4 m od obręczy.

Dystans – w tym meczu nie przypominam sobie jego celnej „trójki”. Wiem jednak dobrze, że potrafi z dystansu trafić, bo robił to już w poprzednich spotkaniach.

Kontratak – Grabka grał najdłużej i miał prawo nie zdążyć wybiec do kontry. Eee tam. Kuba hasał po boisku jak gazela po afrykańskiej sawannie. Raz w kontrze zaliczył udanego lay-upa po dwutakcie, innym razem próbował wsadu. Skończyło się na dotknięciu obręczy palcami, ale najważniejsze, że po tej akcji na swoje konto mógł dodać kolejne dwa „oczka”.

Ekwilibrystyka -  w jednej z akcji Grabka dynamicznie „wbił się” pod kosz i zanurkował w gąszczu trzech obrońców. Nie widząc kosza oddał rzut kelnerski, Trafił. Innym razem dostrzegł szparę w obronie Zastalu i przedarł się na dwutakcie pod kosz, skutecznie wykańczając rzut po przedziwnym ręcznym kołowrotku w powietrzu. No i ostatnia akcja meczu: Grabka rzuca od niechcenia z ok. 9 metrów do kosza. Punkty.

W koszykówce zdarzają się takie mecze. Mecze, w których wpada niemal każdy rzut. Mecze, w których ma się wrażenie, że nawet opaska na oczach nie jest w stanie przeszkodzić w oddaniu celnego rzutu. Tego typu historie mają miejsce bardzo rzadko i nie są dostępne dla wszystkich zawodników. W przeciągu całego sezonu Grabka rolę wybawiciela swojego zespołu odgrywał już nie raz. Nigdy jednak do tego stopnia. 

Czy Grabka zagrał swój mecz życia? Chyba tak, choć komicznie pisać o meczu życia w przypadku 15-latka. Oby podobne spotkania, i co najważniejsze z podobnym skutkiem dla jego zespołu, zdarzyły mi się jeszcze nie raz.

piątek, 20 grudnia 2013

Koszykarskie przedstawienie a szkolny teatrzyk


Derrick Brown, niegdyś Charlotte Bobcats, obecnie Lokomotiv Kubań Krasnodar.

Pierwsza połowa dobiega końca. Po supernowoczesnym dębowym parkiecie w hali Aqua Zdrój biegają właśnie aktualny wicemistrz Europy, mistrz NCAA sprzed kilku lat, brązowy medalista Mistrzostw Świata 2010, mistrz Euroligi 2011 i facet z ponad 170 grami w NBA. Lokomotiv Krasnodar walczy ze zgorzeleckim Turowem. Pierwsze dwadzieścia minut kolejnego meczu Zjednoczonej Ligi VTB w Wałbrzychu za nami. Na tablicy wyników skromne 30:19 dla zespołu z Rosji.

Nagle, na samym szczycie jednej z trybun, Krzysiek zaliczył spontaniczne ziewnięcie, mówiąc: „Kurczę, nie pamiętam kiedy ostatni raz mi się to zdarzyło na meczu kosza”. A zdarzyć się miało prawo, bo będący lekko po 40-stce Krzysiek chodzi na koszykarskie widowiska od lat 80. Naszego Górnika w akcji ogląda od lat. Tym razem w Wałbrzychu zagrał Turów Zgorzelec, z którym lokalnym kibicom bardzo trudno się zidentyfikować. Brak identyfikacji+ brak fanatycznego dopingu = brak emocji. Stąd pewnie te ziewnięcie.

Mi ziewnąć się nie zdarzyło, choć skłamałbym pisząc, że pojedynek Lokomotivu z Turowem był ekscytujący. Kibicom mogły podobać się pojedyncze akcje, ale całokształt sportowy, co potwierdza wielu obserwatorów, nie zrobił wrażenia. Bo co innego docenić wysiłek organizatorów w poczęstowaniu miejscowych kawałkiem Europy, a co innego przeżywać czysto spontaniczne emocje w trakcie samego spotkania. Mecz przypominał bardziej sparing, niż europejskie rozgrywki, bo fanatycy ze Zgorzelca w dzień roboczy dojechali w niewielkiej ilości. A gdy na trybunach zapada grobowa cisza, gdy na boisko wybiegają dwie obce miejscowym kibicom drużyny, to przypuszczam, że nawet wizyta samych Wizards z Marcinem Gortatem nie zmieniłaby tego obrazu.

Należy jednak pamiętać o tym, że w Wałbrzychu mieliśmy okazję obejrzeć naprawdę klasowy zespół. Wielu obecnych na meczu nie do końca zdawało sobie z tego sprawy. Skorzystajmy zatem z porównania piłkarskiego, bo przecież na futbolu w Polsce znają się wszyscy bez wyjątku. Koszykarski Lokomotiv Kubań Krasnodar to coś pomiędzy piłkarskimi Galatasaray Stambuł i FC Porto.

Lokomotiv, podobnie jak Galatasaray, od niedawna mocno akcentuje swoją obecność w Europie. Drużyny z Rosji i Turcji w podobny sposób nie szczędzą pieniędzy na sprowadzanie gwiazd, choć mimo wszystko w Krasnodarze próżno szukać tej klasy koszykarzy, co grający w Stambule piłkarze Wesley Sneijder i Didier Drogba. Oba zespoły wcześniej wygrały rozgrywki europejskiej drugiej ligi (różnica polega na tym, że Lokomotiv Eurocup wygrał w zeszłym roku, a Galatasaray po stary Puchar UEFA sięgnął w 2000 roku).

Lokomotiv rzecz jasna nie ma na koncie „mistrzostwa Europy” jak FC Porto, ale jest podobny klasą do obecnego zespołu Portugalczyków. Krasnodar po Eurocup sięgnął w obecnym, 2013 roku, FC Porto wygrało piłkarski odpowiednik, Ligę Europejską w 2011 roku. Do sukcesów w pucharach obie ekipy prowadził młody, zdolny trener. W tym przypadku, różnica jest taka, że koszykarski Lokomotiv, w skali Europy, dysponuje lepszym składem, niż obecne piłkarskie Porto.

Co powiedział nam europejski dwumecz w Wałbrzychu? Przede wszystkim pokazał, że w Wałbrzychu naprawdę kocha się koszykówkę. Bardzo dobra frekwencja na weekendowym meczu Lietuvos-Turów oraz dobra na poniedziałkowym pojedynku Lokomotiv-Turów utwierdza w przekonaniu, że w naszym mieście jest sens inwestowania w basket.

Z meczami ligi VTB w Wałbrzychu jest trochę jak z ojcem, który przyszedł na przedstawienie szkolne syna, choć ten nie mógł wystąpić na scenie z powodu choroby. Pomimo tego na teatrzyk przyszedł, z synem pod pachą, by docenić wysiłek tych, którzy ostatecznie przedstawienie organizowali i w nim wystąpili.

Tak oto kibice na koszykarskie przedstawienie przybyli, pomimo niedyspozycji ich pociechy, Górnika, i niewielkiej wiedzy o samym przedstawieniu (liga VTB była w rzeczywistości dla wielu fanów jest jak małoznaczący szkolny teatrzyk, bo nazwiska europejskich gwiazd mówiły tyle, co nazwiska uczniów z klasy syna). Przyszli z ukochanym Górnikiem (i na jego prośbę) pod pachą, by docenić wysiłek organizatorów w garniturach i aktorów w krótkich spodenkach i sportowych butach. I co z tego, że komuś zdarzyło się ziewnąć? Na szkolnych teatrzykach też ziewają. 


poniedziałek, 16 grudnia 2013

Twarde warunki i niecne sprawunki


(4-5) WKK II Wrocław – (9-0) Górnik Wałbrzych 58:67

Była pierwsza kwarta meczu WKK II Wrocław – Górnik Wałbrzych a ja, siedząc na trybunach kameralnej hali AWF we Wrocławiu, doszedłem do wniosku, że świat się kończy. W Egipcie po raz pierwszy od 112 lat spadł śnieg, a we Wrocławiu Górnicy przegrywali z nieopierzoną grupą gimnazjalistów i licealistów 0:10, 11:22 i 12:30.

W pierwszej fazie meczu koszykarze WKK byli natchnieni niczym Mickiewicz podczas pisania „Pana Tadeusza”. Ich skuteczność z dystansu obalała wszelkie rachunki prawdopodobieństwa. Tablica z wynikiem patrzyła na wałbrzyskich kibiców coraz groźniejszym wzrokiem. Nie wszyscy entuzjaści biało-niebieskiej koszykówki zdążyli zająć swoje miejsca, gdy na tablicy było już 0:10. Wynik do przerwy, 29:40, fani widzieli już w komplecie.

Chaos, nerwowość, nijakość, niezastawiona tablica przy zbiórkach, straty. Wałbrzyszanie zagrali równie słabą pierwszą połowę, co… drugie dwadzieścia minut w pierwszym starciu z WKK u siebie.

Pomimo słabej postawy w pierwszej połowie, w górniczych kibicach miała prawo tlić się iskierka nadziei. Gospodarze, w pierwszej połowie gorący z dystansu niczym lipcowa turecka noc, musieli zacząć pudłować. Każdy osobnik będący świadkiem choćby kilku meczów koszykówki w swoim życiu dobrze wie, że samymi rzutami zza linii 6,75 m meczu się nie wygra. Nie ma takiej możliwości i koniec. WKK musiało urozmaicić swoją grę, przez wykorzystanie graczy podkoszowych.

Porównywanie siły podkoszowej WKK II i Górnika to trochę jak stawianie obok siebie gospodarek Polski i Szwajcarii – różnica jest bardzo wyraźna. To Górnik w tym przypadku jest Szwajcarią. Zespół Tomasza Niedbalskiego przystąpił do meczu bez żadnego środkowego, a jedyną wartością pod tablicami był młodzieżowy reprezentant Polski U -16, Wiktor Sewioł – nominalny skrzydłowy, za niski do gry na pozycji środkowego. Biało-Niebiescy dobrze wiedzieli o swojej przewadze, kierując piłkę nieustannie pod obręcz. Gdy nasz wysoki był podwajany, piłka trafiała na czysty obwód. I tak w kółko do 40 minuty spotkania, z drobnymi wstawkami gry pick&roll.

Od połowy trzeciej kwarty wiedziałem, że ten mecz wygramy. Młodzież WKK walczyła jak lwy, próbowała się odgryzać, ale sił starczyło do drugiej minuty czwartej kwarty, gdy na pierwsze prowadzenie w meczu (51:48) Górnika „trójką” wyprowadził Józefowicz. Doświadczenie ostatecznie wzięło górę nad przebojowością gospodarzy. Nie ulega jednak wątpliwości, że WKK potrzebowało jedynie przeciętnej trzecioligowej klasy środkowego by ten mecz wygrać. 


M. Borzemski – zaczął w pierwszej piątce w miejsce kontuzjowanego Myślaka. Trafił „trójkę” na przełamanie w koszmarnej dla całego zespołu pierwszej połowie, zaliczył ładną asystę pod kosz w drugiej połowie. Miał też kilka strat.

M. Fedoruk – niespodziewanie dość wcześnie pojawił się w grze. Dostał kilkanaście minut. Raz trafił z 3 m od kosza, innym razem wykończył spod dziury świetne podanie Glapińskiego. W obronie zdarzyły mu się wpadki w ustawieniu, co mocno wyprowadziło z równowagi trenera.

R. Glapiński – trudno go ocenić, choć dyrygował grą zespołu niemal przez pełne 40 minut. Z jednej strony dobrze wymuszał faule, zaliczył kilka asyst i umiejętnie sterował tempem akcji zespołu. Z drugiej koszmarnie pudłował z dystansu (bodajże 0/7 lub 1/7 za trzy) i momentami puszczały mu nerwy w starciach z sędziami i młokosami z WKK. Cud, że nie doszło do bójki.

D. Iwański – początek miał trudny, bo potrajany pudłował spod samej obręczy. Z czasem jednak jego zbiórki i umiejętne ustawienie w polu trzech sekund było kluczowe. „Iwan” czekał na podania i wykorzystywał swoją przewagę fizyczną nad chudymi młokosami WKK. Wciąż ma duże problemy na linii rzutów wolnych.


B. Józefowicz – szczwany lis o twarzy pokerzysty. W przeciągu całego meczu wyraz jego twarzy się nie zmieniał. Nie ulegał prowokacjom, na boisku robił po prostu swoje. A prowokowany był. W pewnym momencie z trybun zszedł do niego miejscowy kibic, rodzic jednego z młodych graczy gospodarzy. Kibic stanął przy linii środkowej boiska i „zagadał” do „Józka”. Panowie spojrzeli sobie głęboko w oczy. Po chwili, wizyta sędziego zakończyła to towarzyskie spotkanie. Dobrze, ze Józefowicz skupił się na grze. Jego kilka sprytnych przechwytów i celnych rzutów z dystansu i półdystansu było kluczowych. To już drugi wyjazdowy mecz, w którym „Józek” gra pierwsze skrzypce. Pierwszym było starcie w Siechnicach i jego 25 punktów (102:84). Oprócz wielu udanych akcji w pionie, „Józek” dwukrotnie nurkował w walce o piłkę. Był jednym z najstarszych graczy na boisku, ale to chyba jemu chciało się grać najbardziej.

M. Karwik – jego dwa krótkie wejścia miały na celu jedynie dać złapać oddech Iwańskiemu

P. Maryniak – krótki występ. Niekorzystny wynik kazał trzymać w grze Glapińskiego, więc jego zmiennik większość meczu oglądał z perspektywy ławki.

S. Narnicki – w ofensywie był poza obiegiem, ale popracował w obronie. Jedyne punkty w meczu zdobył z rzutów wolnych.

P. Olszewski – tak jak Karwik - rotował Iwańskiego. Szkoda, że nie zagrał dłużej, bo jego gabaryty pod tablicą mogły na dobre wystraszyć młodzież WKK.

A. Stochmiałek – rok temu w pojedynku z WKK, w tej samej hali, z jego nosa polała się krew. Adrian tym razem postanowił pozostać w cieniu i unikać wrocławskich szpitali, choć swoje w ofensywie zrobił. W jednej z akcji niemiłosiernie ograny pod koszem przez 16-letniego Karola Kruczałę, który go powiesił w powietrzu, obrócił się i wykonał skuteczny lay-up.

Na ławce całe spotkanie spędzili M. Krzymiński i D. Durski. (Ok, ten pierwszy zagrał, ale tak krótko, że postanowiłem pozostawić go na ławce).

wtorek, 10 grudnia 2013

Kłoda nr 9


Minęło sporo czasu od ostatniego wpisu o dzielnej postawie biało-niebieskich w III lidze. W tym okresie okolicę zdążył pokryć śnieg. Poleżał, pogościł się i (na jakiś czas) spakował walizki i odszedł. W ciągu diametralnych zmian klimatycznych Górnik zdążył rozegrać dwa nieopisane na blogu mecze wyjazdowe: we Wschowie i w Jeleniej. Nie miałem możliwości się na nich pojawić, dlatego też na blogu nie było o czym fantazjować i ściemniać. Nasi oba mecze wygrali i mają piękny bilans 8-0.

Kibice jednak nie czują się syci. Są trochę jak politycy PiS-u w dyskusji na temat tragedii smoleńskiej – ciągle im mało.

8-0?

Pff… 

Kibice pragną więcej, lepiej, szybciej, bardziej druzgocąco, bardziej perfekcyjnie. Seria sukcesów kazała opróżnić szafy z trupów. Pamięć mocno się zatarła. Aktualny festiwal zwycięstw, dający bilans 8-0 dość mocno „gryzie się” z zeszłorocznym pasmem upokorzeń i bilansem 0-6. Ogrom postępu wałbrzyszan pod względem numerycznym można porównać jedynie do wynalezienia koła przez ludzi pierwotnych.

Zarówno kibice, jak i zawodnicy zapewne sięgają już wzrokiem poza horyzont regionalnych zmagań. Gdzieś tam w oddali majaczy punkt docelowy, raj utracony – baraże. Biało-Niebieska załoga zdecydowanie podąża w ich kierunku, ale ryzyko zgubienia kursu wciąż jest matematycznie prawdopodobne. Do baraży pozostało jeszcze pięć kolejek ligowych, które zostaną rozegrane w czasie… czterech najbliższych miesięcy.

Sobotni mecz we Wrocławiu z nieopierzono-nieobliczalną młodzieżą WKK to najbliższa kłoda rzucona pod wałbrzyskie nogi. W pierwszym meczu u siebie Górnicy odegrali scenę z filmu „Mistrz kierownicy ucieka”. Po dwudziestu minutach biało-niebiescy mistrzowsko uciekli na 28 punktów i w drugiej połowie postanowili poprzyglądać się, czy wrocławskie urwisy, gdzie boiskowy weteran miał 18 lat, a nowicjusz 15, są w stanie trochę ich podgonić. Cóż, okazało się, że są. Górnik wygrał tylko 12 „oczkami”. 

Rok temu we Wrocławiu polały się krew i łzy. W podkoszowym starciu ucierpiał Adrian Stochmiałek, a po jego zejściu zaczęła cierpieć cała wałbrzyska drużyna. Wysoką przegraną oglądało kilkunastu biało-niebieskich kibiców. Na szczęście od tamtego starcia skład WKK zmienił się niemal w stu procentach, a i w Górniku doszło do paru istotnych korekt.

WKK II opiera się na młodzieżowych reprezentantach Polski. Dziś 15-, 16- i 17-letni koszykarze mają z naszymi weteranami pewne kłopoty. Nie da się jednak oprzeć wrażeniu, że pewien tajemniczy osobnik zwany Czasem jest wysoko na klubowej liście płac. Jego praca powinna zaprocentować w niedalekiej przyszłości. Oby ta praca nie przyniosła efektów za szybko tj. choćby 14 grudnia, w godzinie meczu z biało-niebieskimi.

piątek, 6 grudnia 2013

Moje spotkanie z Dirkiem B.


Najszybszą drogą z hali sportowej do hotelowego lobby kompleksu Aqua-Zdrój jest skorzystanie z windy. Kilka sekund i jesteśmy na miejscu. Od recepcji hotelu dzieli nas już tylko dziesięciometrowy wąski przesmyk i ciężkie, szklane drzwi. 

Po konferencji prasowej, która odbyła się zaraz po starciu Turowa Zgorzelec z Lietuvosem Rytas Wilno, we wciąż pachnącym nowością lobby roiło się od koszykarskich vipów, z których wyróżniał się mierzący 210 cm Adam Wójcik. Moją uwagę przykuł jednak ktoś inny.

Dość wysoki i dość opalony facet o smukłej sylwetce i w dobrze skrojonym ciemnym garniturze kierował się wolnym krokiem w stronę hotelowego parkingu. Pomyślałem sobie: „Teraz albo nigdy”. Podszedłem do niego i szturchnąłem lekko za rękaw garnituru. Dirk Bauermann obrócił się w moją stronę, a ja wymamrotałem w pośpiechu:

- Excuse me coach, Could we have a quick interview with you? (Przepraszam panie trenerze, czy można prosić o szybki wywiad?)

Pytanie wyszło w liczbie mnogiej, bo wywiad planowałem zrobić z „Nowakiem”, który współpracuje i z naszym górniczym portalem, i z lokalnymi mediami.

Wymarzona odpowiedź padła z ust trenera natychmiast.

- Sure! (Jasne!) – odpowiedział z iście amerykańskim luzem trener Bauermann

Jako miejsce wywiadu zaproponowałem ciemne sofy naprzeciw wejścia do sali konferencyjnej. Trener Bauermann na wstępie z żalem przyznał, że nie może poświęcić nam za dużo czasu. Nie ma problemu. Jeszcze pięć minut wcześniej nie wierzyłem, że do rozmowy z trenerem polskiej kadry może w ogóle dojść. Dlatego też, razem z „Nowakiem”, zadajemy kilka przygotowanych na poczekaniu pytań. Bauermann odpowiada. Udało się! Zrobiliśmy wywiad!

Mam na koncie kilka wywiadów w języku polskim. Wywiad z niemieckim trenerem polskiej reprezentacji był pierwszym, jaki zrobiłem po angielsku. Co innego jednak wydało mi się bardziej niesamowite, a mianowicie uściśnięcie ręki postaci jakby z innego świata, człowieka żywcem wyrwanego z ekranu telewizora.

Podczas rozmowy nie czułem się spięty. Może dlatego, że kilkanaście minut wcześniej tłumaczyłem wypowiedzi coacha Bauermanna na konferencji prasowej, a potem zrobiłem sobie z nim pamiątkowe zdjęcie. Matti, którego kojarzycie z prowadzenia klubowej strony Górnika, był odpowiedzialny za fotografię. Gdy pojawił się problem z aparatem, który sprzeciwiał się uwiecznienia chwili z trenerem, trzeba było szybko szukać aparata-zastępcy. Czas zrobienia zdjęcia niebezpiecznie się wydłużył, co trener Dirk przyjął z uśmiechem na ustach, mówiąc „Bez pośpiechu. Samolot powrotny mamy dopiero jutro rano”.

Pani Katarzyna, około 30-letnia polska wykładowczyni prawa międzynarodowego ze  Szwajcarii, powtarza nam na studiach podyplomowych, że pierwsze 120 sekund autoprezentacji przed nowym rozmówcą wyrabia opinię o osobie na dobre. Bauermann regułę 120 sekund opanował w piorunującym stylu. Zwłaszcza na angliście.

Bauermann  świetnie, zresztą jak wielu Niemców, mówi po angielsku. Jego czyściutki amerykański akcent olśniewa. Akcent musi mieć wiele wspólnego z jego krótką przygodą trenerską na kalifornijskiej uczelni Fresno State, znajdującej się w centralnej części stanu, bez dostępu do oceanu, mniej więcej w połowie drogi z Los Angeles do San Francisco. Bauermann w Stanach trenował przed ponad dwudziestoma laty, ale widać, że czasu w Kalifornii nie zmarnował na surfowaniu i wylegiwaniu się pod palmami.

Oprócz akcentu, niemiecki szkoleniowiec imponuje stylem bycia, który jest hmm… bardzo zachodni. Przykładem na przyjazne nastawienie niech będzie krótki small talk przy robieniu zdjęcia (przytoczony powyżej) oraz sama chęć na udzielenie spontanicznego wywiadu dwóm niepozornym chłopakom znikąd.

Wywiadu, w którym Dirk Bauermann dał się pokazać od strony metodycznej, analitycznej, niemal filozoficznej. Ze stoickim spokojem i cierpliwością profesora/ mędrca z odległej krainy/dyplomaty (do wyboru, do koloru) odpowiadał na nasze pytania i tłumaczył swoje racje.

Lietuvos w Wałbrzychu wygrał. Drik Bauermann miał więc powody do radości.

Swoje powody do radości miałem także i ja.  
   

poniedziałek, 2 grudnia 2013

Dziękujemy Europo. Zapraszamy ponownie.


Zjednoczona Liga VTB: Turów Zgorzelec - Lietuvos Rytas Wilno 62:74

Stało się. Europa zapukała do naszych bram. Do Aqua-Zdroju weszła z notesikiem i długopisem w dłoni oraz ze słowami „Sprawdzam was!” na ustach. Bóg jeden wie, co fizyczna postać Europy, czyli komisarz zawodów, nakreślił w raporcie. VTB miałem okazję oglądać rok temu, gdy Turów grał we Wrocławskiej orbicie z rosyjskimi Chimkami. W mojej opinii Wałbrzych, w organizacji poważnej koszykarskiej imprezy, wypadł naprawdę nieźle.

Zaczęło się od kolejek do biletowych kas przy basenie. To zawsze jest dobrym znakiem, bo każe sądzić, że trybuny nie będą świecić pustkami.  I tak rzeczywiście było. Na hali znalazłem się o godz. 17:05, 40 minut przed początkiem meczu. Już wtedy najlepsze miejsca (czyli rzędy środkowe) były prawie w komplecie zajęte.

By przypomnieć sobie ostatni przypadek wielkiego popytu na siedziska przed meczem koszykówki w Wałbrzychu, sięgnąłem pamięcią do lat 2004-2007. To właśnie wtedy, na niemal godzinę przed rozpoczęciem spotkania w hali OSiR, kibice byli zmuszeni szukać wyłącznie miejsc stojących. Bywało jednak jeszcze gorzej. W 2000 roku na sparing do Wałbrzycha przyjechał obecny wtedy mistrz Polski, Śląsk Wrocław. Z bratem w hali zjawiliśmy się na półtorej godziny przed meczem, zajmując dosłownie ostatnie miejsca siedzące.

Tyle dygresji. Wracam do teraźniejszości. Wraz z „Nowakiem” z Klubu Kibica stoimy w hallu obiektu i kierujemy wzrok w stronę parkietu i trybun, oddzielonych od nas wielką szybą. Decydujemy się poszukać miejsc po stronie przeciwległej do stolika sędziowskiego. W drodze w te rejony obiektu mijamy punkt bufetowy. Z niekrytym obrzydzeniem dochodzimy do wniosku, że nasze nozdrza zaatakował zapach popcornu. Zapach popcornu w oka mgnieniu stał się dla nas swądem. Poczuliśmy się jak na premierowym seansie kinowym, a nie jak na koszykarskim meczu. Za umieszczanie tego typu produktów w koszykarskich halach ktoś powinien zapłacić głową. Naprawdę.

Dochodzimy do środkowego sektora, przeciskając się przez wąskie przejścia. Gdy przeskakiwaliśmy rząd wyżej,  „Nowak” krzyknął do mnie: „Patrz! Adam!” Obróciłem się w prawą stronę i spojrzałem na bardzo znajomo wyglądającego wyrośniętego jegomościa. Potrzebowałem dodatkowych dwóch sekund, by uświadomić sobie, że to Adam Wójcik. Usiedliśmy w tym samym rzędzie, co legenda polskiego basketu. Nagle za moimi plecami słyszę „Dzień Dobry!” To pani Ela, przesympatyczna członkini zarządu naszego Górnika (wiem, że pani to czyta, dlatego z tego miejsca pozdrawiam serdecznie!). Okazało się, że miejsca "Nowaka" i moje znalazły się na wysokości linii środkowej boiska. Super. Gdy tak siedziałem i przyglądałem się rozgrzewce obu zespołów, zastanawiałem się kim są panowie siedzący obok Wójcika. Wyglądali znajomo. Jeden był całkowicie siwy, ale wciąż stosunkowo młody, drugi wzrostem niemal dorównywał Adamowi. Potrzebowałem chwili by dopasować twarze do nazwisk. I tak, siwy pan to Milivoje Lazić, obecny trener Śląska Wrocław, a wysoki kolega Wójcika to Aleksandar Avlijas – w przeszłości koszykarz Śląska (grał w opisywanym wyżej sparingu z Górnikiem w 2000 roku), Turowa i Kotwicy, obecnie koszykarski agent. Gdy kolejne rozpoznawalne postacie zajmowały miejsca w naszym sektorze, wiedzieliśmy z „Nowakiem”, że coś jest nie tak. Po lewej Roman Ludwiczuk, po prawej posłanka Kołacz-Leszczyńska. O nie…. usiedliśmy w sektorze VIP. Nie było już szans na znalezienie lepszych miejsc. Z bólem serca postanowiliśmy pozostać w sektorze w większości wypełnionym ludźmi, których obecność na meczach koszykówki w Wałbrzychu jest bardzo selektywna. 

Hala w kompleksie Aqua-Zdrój (brzmi to koszmarnie, chyba czas urządzić konkurs na nazwę obiektu np. Spodek, Orbita itd.) może pomieścić ok. 2000 dusz. Według pomeczowych raportów na mecz przyszło 1800 osób. To dobry wynik biorąc pod uwagę fakt, że na boisko nie wybiegli przecież koszykarze Górnika. Po raz pierwszy w dziejach obiektu otwarto dla widzów najgorsze miejsca do oglądania koszykówki, czyli rzędy za koszami. Nikt tam nie chciał siadać, więc wysłano w te rejony kibiców Turowa oraz… koszykarzy trzecioligowego Górnika i Marcina Sterengę.  Biało-Niebiescy wyglądali wyjątkowo elegancko. Dresy zamienili na dżinsy, koszule i swetry. Prym wiódł Michał Borzemski, który w czapce z daszkiem oraz w modnych okularach i kurtce o kolorze khaki bardziej przypominał celebrytę z pierwszych rzędów na meczach LA Lakers, niż skromnego koszykarza/człowieka-orkiestrę, którym jest w rzeczywistości.

Liga VTB w Aqua-Zdroju okazała się dużą szansą dla wałbrzyszan działających przy koszykówce. Pani Iwona, niezastąpiona na ligowych meczach Górnika sędzina stolikowa, miała okazję zadebiutować w całkiem poważnych rozgrywkach europejskich. To samo nasz spiker, czyli „Stopa”, który trafił na przyuczenie do spikera Turowa. Swoją szansę wystąpienia w przerwie meczu dostał także wałbrzyski zespół taneczny. Zaraz po ich występie odbył się dobrze znany konkurs dla kibiców, czyli „Rzuty w transie”, z główną nagrodą w wysokości 1000 zł. Ogromny czek z logiem wałbrzyskiego klubu oraz fundatora nagrody i głównego sponsora Górnika, firmy Trans, wzniosła, niczym hostessa z walk bokserskich, długowłosa blond cheerleaderka Turowa (szkoda, że nie była to żadna z naszych, lokalnych dziewczyn). Parkiet ścierali za to młodzicy Górnika, mając przez to okazję z pierwszego rzędu obserwować profesjonalną koszykówkę.

Swoją szansę podczas meczu ligi VTB otrzymałem i ja. Prezes Górnika postanowił powierzyć mi tłumaczenie wypowiedzi trenerów na pomeczowej konferencji prasowej. O tym oraz o wywiadzie, który udało nam się zrobić z Dirkiem Bauermannem, trenerem Lietuvosa i reprezentacji Polski, w następnym wpisie. 

Na parkiecie oglądaliśmy koszykarzy i cheerleaderki Turowa, przy stoliku siedział ich długowłosy spiker. Na trybunach zaś znalazła się grupa ok. 50 kibiców zgorzeleckiej drużyny. Kompletnie nie obchodzą mnie waśnie i nieporozumienia, które na przestrzeni ostatnich lat.  miały miejsce pomiędzy naszymi kibicami, a fanami zielono-czarnych. Nie mogę jednak nie napisać o wątpliwej jakości dopingu kibiców z przygranicznego miasta. Okrzyki tj. „Defense!” czy koszmarne „Let’s go Turów, let’s go!” nie mają w Wałbrzychu racji bytu. To samo dotyczy klaskania przy rzutach wolnych. Amerykanizacja dopingu w naszym mieście miała miejsce kilka lat temu, gdy próba wprowadzenia „Let’s go Górnik, let’s go !” nie została przyjęta entuzjastycznie i dziś już jej w repertuarze nie ma. Do tego trzeba dodać, że bardzo źle brzmi pseudopoetycki wierszyk przed prezentacją koszykarzy ze Zgorzelca  To już nie "zasługa" kibiców, ale prawdopodobnie sponsora klubu,  Polskiej Grupy Energetycznej.

Ujrzenie w Wałbrzychu gwiazd europejskiego formatu takich jak grający w Lietuvosie Darius Songaila, Martynas Gecevicius czy Renaldas Seibutis to niezwykle ekscytujące doświadczenie. Równie ekscytujące jak możliwość obejrzenia meczu koszykówki na naprawdę wysokim poziomie, w dodatku okraszonym występami cheerleaderek i bardzo dobrą frekwencją na trybunach. Chyba nie tylko mi przypomniały się czasy, gdy Górnik nie uprawiał folkloru w III lidze, a występował w rozgrywkach o mistrzostwo Polski. Czasy, które wydają się równocześnie nieodległe, jak i nieprawdopodobnie zamierzchłe.

środa, 27 listopada 2013

Europa u bram


Hotel w Aqua-Zdrój. Konferencja prasowa przed meczami ligi VTB. Od lewej: Mariusz Gawlik (dyrektor Aqua-Zdrój, Waldemar Łuczak (prezes Turowa), Arkadiusz Chlebda (trener Górnika), Artur Wylandowski (prezes Górnika).
Spoglądam na czarną, podłużną ulotkę. Na pierwszej stronie uśmiecha się do mnie  rysunkowa postać dzieciaka w „bejsbolówce”, z zawadiacko obróconym do tyłu daszkiem. Chłopak dumnie prezentuje ostro pomarańczową piłkę do koszykówki. Zaraz pod nim widnieje wielkimi literami napis WAŁBRZYCH. U dołu widzę logo PZKosz (te stare, jeszcze przed modyfikacją) oraz znaczek FIBA Europe (aktualny, już po odświeżeniu).

Ta czarna podłużna ulotka to pamiątka z turnieju kwalifikacyjnego do ME U-20 2004, który był rozgrywany w wałbrzyskim OSiRze. Wewnątrz ulotki składy poszczególnych zespołów: Polski, Estonii, Rosji, Serbii i Słowacji. Spoglądam na nazwiska.

Estonia: Tanel Sokk,

Serbia: Kosta Perovic, Ivan Koljevic, Aleksandar Rasic, Zoran Erceg.

Rosja: Victor Keirou, Andrei Komarovski.

Słowacja: Anton Gavel.

Wyżej wymienieni, w  2003 roku ledwie 19-letni,  w większym lub mniejszym stopniu zaakcentowali w przyszłości swoją obecność w europejskim baskecie.

W kontekście turnieju nikt jednak tych zagranicznych nazwisk nie kojarzył. Mówiło się wtedy wyłącznie o jednej postaci. Był absolutnie na ustach wszystkich kibiców, bo do Wałbrzycha przyjechał prosto z wielkiego Nowego Jorku, z wielkich Knicks, z wielkiej NBA. Ba, sam był wielki. Ledwo mieścił się w drzwiach hali OSiR. Chodzi oczywiście o Macieja Lampe, będącego w wakacje 2003 roku, w wieku 18 lat, bożyszczem tłumów. Ludzie tłoczyli się wtedy w korytarzu wałbrzyskiej hali w oczekiwaniu na autograf od Polaka z NBA. Lampe był gwiazdą młodzieżowej reprezentacji. Któż by wtedy przypuszczał, że kilka lat później głośniej będzie o innym Łodzianinie. O siedzącym na końcu ławki rezerwowych podczas wałbrzyskiego turnieju, wysokim jak topola i chudym wtedy jak szczypior, niejakim… Marcinie Gortacie.  

Obok Lampego kadrą dowodzili Łukasz Koszarek, Wojciech Barycz i Paweł Malesa. Koszarka nie trzeba przedstawiać. Pozostała dwójka?  Największym sukcesem Barycza w dorosłej koszykówce była nagroda MVP I ligi, a Malesy, po karierze na anonimowej amerykańskiej uczelni, epizody w polskiej ekstraklasie.  

Dlaczego wspominam o tamtym turnieju? Bo była to ostatnia jak do tej pory okazja ujrzenia w Wałbrzychu koszykarzy na europejskim poziomie (tu chodzi mi bardziej o Koste Perovia i Zorana Ercega niż o Wojciecha Barycza i Pawła Malesę). Po dekadzie nadarza się kolejna okazja. Kolejna, w której udzielamy jedynie hali, a część sportową sprowadzamy w drodze importu. 1.12 o godz. 17:45 powieje u nas cząstką europejskiego basketu. W Aqua-Zdroju, w ramach Zjednoczonej Ligi VTB, Turów Zgorzelec zagra z Lietuvosem Rytas Wilno.

Nie każdemu organizacja tego pojedynku w Wałbrzychu się podoba. W ten niedzielny, zapewne mroźny wieczór, w kompleksie na Białym Kamieniu będziemy mogli ujrzeć, między innymi, dwa typy kibiców:

Typ X – Na koszykówkę w Wałbrzychu chodzi, bo generalnie lubi sport. Bardziej od samej koszykówki kocha skrzyżowane młoty z herbu miejscowego klubu. Typ X w życiu nie uznaje kompromisów, a świat widzi wyłącznie w kolorach klubowo-narodowych (czyli na biało-niebiesko-czerwono). Napędza go ustalona odgórnie historyczna wrogość do koszykarskich klubów z Wrocławia i Zgorzelca. Na hasło „Turów” krzywi się i robi kwaśną minę. Na mecz ligi VTB przyjdzie, by zaprezentować swoją nienawiść do zgorzeleckiego klubu, któremu przecież do wszechmocnej zgody z jego ukochanym Górnikiem daleko. Rzadko spojrzy na parkiet, częściej będzie kierował wzrok w kierunku kibiców z przygranicznego miasta. Nie będzie interesował go wynik, a jedyna liczba, która go zajmie to ta mówiąca o ilości przyjezdnych. 

Typ Y – Koszykówkę w Wałbrzychu ogląda, bo uwielbia ten sport. Darzy sympatią lokalnego Górnika, bo to miejscowy reprezentant tego fajnego sportu. W organizacji meczu ligi VTB w swoim mieście nie widzi minusów, a dostrzega jedynie świetną promocję Wałbrzycha przez koszykówkę. Jest świadom wielkości znaczenia tego wydarzenia. Mało obchodzi go liczba kibiców na trybunach. Skupia się na wydarzeniach boiskowych, bo nazwiska tj. Renaldis Seibutis, Darius Songaila i Omar Cook z Lietuvosu nie są mu obce. Dla typu Y Turów Zgorzelec jest zwykłym klubem, do którego ma kompletnie obojętny stosunek, tak jak obojętny dla człowieka jest posiłek zjedzony kilka dni temu (chyba, że występują problemy gastryczne).

Po dekadzie nieobecności, 1.12, Europa, nosząca jako dodatek zielono-czarny szalik, zapuka do biało-niebieskich drzwi. Sęk w tym, że nie każdy z nią sympatyzuje. To od nas zależy, jak ją przyjmiemy. Czy w typie X, kopniemy ją w cztery litery i wyrzucimy za próg, czy może poczęstujemy kawką i ciasteczkami jak zrobiłby to typ Y? Odpowiedź poznamy dopiero w dniu meczu.

Bez znaczenia czy reprezentujesz typ X czy Y, wolałbyś/wolałabyś w miejsce Turowa w międzynarodowych rozgrywkach oglądać Górnika. Ze mną nie jest inaczej. Cóż nam pozostaje? Bierzemy, co dają. Tak jak w 1997 roku, gdy Polska grała w OSiRze z Francją, tak jak w 2003, gdy przyjechał gwiazdor Lampe z anonimowym chuderlakiem Gortatem, czy tak jak w 2006, gdy nasza reprezentacja grała w wątpliwej jakości sparingu z Rumunią.  

Turniej kwalifikacyjny z 2003 roku namiętnie obserwowałem z tatą i bratem. Miałem wtedy 14 lat i może to właśnie wtedy na dobre pokochałem koszykówkę? Bardzo możliwe. Międzynarodowe turnieje są do rozpalenia tego typu miłości właściwą drogą. Kto wie, może zobaczenie na własne oczy euroligowych gwiazd spowoduje, że w Wałbrzychu jeszcze jeden 14-latek pokocha koszykówkę?

Worth a shot

Warto sprobować.


sobota, 23 listopada 2013

Rozpocznij przygodę



11 lipca 2010. Hamburg, Niemcy. Finał Mistrzostw Świata U-17. Amerykanie mierzą się z sensacją turnieju, reprezentacją Polski. Wyrównana jest tylko pierwsza kwarta, którą USA wygrywa 29:24. Z czasem faworyt potwierdza swoją przewagę fizyczną i powiększa prowadzenie. Końcowy wynik: 111:80. Złoto ląduje na szyjach zawodników zza Wielkiej Wody, ale to srebrni medaliści są prawdziwymi zwycięzcami turnieju, osiągając znacznie więcej niż się spodziewano. 

Po stronie Amerykanów wystąpili wtedy Michael-Kidd Gilchrist (obecnie Charlotte Bobcats), Tony Wroten (Memphis Grizzlies), Andre Drummond (Detroit Pistons), Bradley Beal (ówczesny najlepszy strzelec zespołu w całym turnieju, obecnie kolega Marcina Gortata z Washington Wizards) i Marquis Teague (Chicago Bulls). Porażki ponad trzydziestoma punktami Polacy nie mają się co wstydzić.

Po naszej stronie, obok dzisiejszych reprezentantów Polski seniorów, Przemysława Karnowskiego i Mateusza Ponitki, grał wałbrzyszanin, Piotr Niedźwiedzki, który w meczu z obecnymi gwiazdami NBA zdobył 10 punktów i 5 zbiórek. 

Trzy lata później, rozpędzająca się kariera Niedźwiedzkiego nagle się zatrzymała. Poważne schorzenie nakazało ledwie 20-letniemu zawodnikowi powiesić buty na kołku. U progu kariery nasz wychowanek zobaczył zamknięte drzwi. Okazało się, ze najzdolniejszy scenarzysta nie mieszka wcale w ogromnej posiadłości z basenem gdzieś w Hollywood bo najbardziej zaskakujące scenariusze pisze po prostu samo życie. 

Popularny „Mydło”, który koszykarsko rozwinął się nie w Górniku, ale w świetnej szkole we Wrocławiu, powrócił do Wałbrzycha. To właśnie w naszym mieście wicemistrz świata U-17 będzie się starał rozwijać koszykarskie talenty najmłodszych.

Stowarzyszenie Górnik Wałbrzych 2010, które swoimi skrzydłami otacza wszystkie biało-niebieskie drużyny koszykarskie w mieście (w tym trzecioligowy zespół), ogłasza nabór do roczników 2001, 2002 i 2003. Twarzą naboru jest Niedźwiedzki, ale nie on jedyny będzie zajmował się najmłodszymi koszykarzami. Wspierać go będą koszykarze pierwszego zespołu.

Drogi rodzicu, jeżeli to czytasz i masz 10,11 lub 12-letniego syna, nie wahaj się. Wyślij go na zajęcia. Kto wie, może pozwolisz mu dzięki temu odkryć pasję na całe życie. 

Drogi rodzicu, jeżeli twój 10, 11 lub 12-letni syn już teraz kocha koszykówkę, nie zastanawiaj się dwa razy. Dodaj swojemu dziecku otuchy i poślij go na trening, pozwalając tym samym na realizację jego zainteresowań.

Drogi rodzicu, koszykówka to nie tylko ciężka harówka na treningach i rozgrywanie meczów. To nie tylko kolejne zwycięstwa i porażki. Światowe badania na młodych ludziach, trenujących basket na całym świecie, pokazują, że koszykówka to przede wszystkim satysfakcja z bycia częścią drużyny, bycia elementem wieloosobowego organizmu, pokonującego wspólnie przeszkody i przeżywającego razem wiele przygód.

Nabór trwa. Treningi w OSiRze w każdy wtorek o 14:30.


poniedziałek, 18 listopada 2013

Koszykarski tragizm

(6-0) Górnik Wałbrzych – (2-3) SMK Lubin 75:42

Kibic koszykarskiego Górnika to postać tragiczna, osobowość wstrząśnięta sprzecznościami. Z jednej strony, to postać radująca się z kolejnych zwycięstw swojego ukochanego zespołu. Z drugiej, biało-niebieski kibic to osobnik lamentujący nad nie do końca przekonywującym stylem kolejnych zwycięstw.

W szóstej serii spotkań Górnicy wygrali wysoko, choć pojedynek z SMK Lubin przyniósł tyle emocji, co rozwiązywanie krzyżówki. Nie trzeba być koszykarskim ekspertem by stwierdzić, że „miedziowi” to zespół wyjątkowo amatorski, niedoświadczony, nieograny. Biało-Niebiescy zwyciężyli pewnie, ale początek drugiej połowy, niczym polski film, uśpił niejednego obserwatora. Trzecia kwarta, w której Górnik grał właściwie drugą piątką, zakończyła się bardzo niskim wynikiem 12:8 dla Lubina. Syndrom trzeciej kwarty dotknął też Klub Kibica, który w komplecie w sektorze pojawił się dopiero w piątej minucie trzeciej kwarty. Cóż, nieobecni niewiele stracili.

W kontekście całego meczu warte odnotowania są walka w parterze o piłkę Bartłomieja Józefowicza oraz jego dobra skuteczność z gry, co w meczu domowym jest nowością, a także awans Mariusza Karwika, który przeskoczył w rotacji Sławomira Olszewskiego. W drugiej połowie dużo minut dostał 16-letni Maciej Krzymiński. Nasz junior pokazał się z dobrej strony, zdobył 7 punktów: trafił na otwarcie za trzy (dwa późniejsze rzuty z dystansu dotknęły jednak jedynie tablicę), wykorzystał oba rzuty wolne, zaliczył dwa przechwyty, wykończył w kontrze akcję 2+1, choć popełniając przy niej błąd kroków. Krzymiński wyglądał lepiej w pojedynku z trzecioligowcem z Lubina, niż w starciu w lidze juniorów ze Śląskiem. Nie ulega jednak wątpliwości, że to wrocławianie byli silniejszym zespołem. Wydaje się, że tak jednostronnych starć jak to z SMK jeszcze w tym sezonie kilka obejrzymy. Gdy Górnicy wysoko porwadzą, nadarza się idealna okazja do ogrywania biało-niebieskiej młodzieży. Okazja, by w akcji sprawdzić w nie tylko osamotnionego juniora Krzymińskiego, ale także może jednego, dwóch jego kolegów.  

Możemy narzekać na intensywność gry wałbrzyszan, ale nie mamy prawa psioczyć na końcowy wynik. Już we wrześniu 2012 roku, u progu poprzedniego sezonu, czekaliśmy na takie mecze. Mecze przewidywalne, pozbawione emocji, wysoko wygrane. Już w sezonie 2012/13 zwycięstwa miały nas nudzić, przybliżając jednocześnie do II ligi. W taki sposób wyobrażaliśmy sobie III ligę. Byliśmy w grubym błędzie. Poprzedni sezon wstrząsnął nami równie silnie, jak szaleńczy tajfun wstrząsnął niedawno Filipinami. 

Końcowy wynik pojedynku z SMK powinien być naszym trzecioligowym szablonem, który byłby wklejany w każdej kolejce. Szablon ten charakteryzowałby się przytłaczającą do znudzenia przewagą biało-niebieskich, zakończoną wysokim zwycięstwem w pięknym stylu, które negowałoby wyżej opisany tragizm. I tak aż do awansu szczebel wyżej.


czwartek, 14 listopada 2013

Ale za to niedziela, niedziela...


… będzie dla mnie.

Górnik – SMK Lubin w niedzielę, 17.11 o 17:30 w Aqua-Zdroju.

Pewnego razu ktoś mi zarzucił w komentarzu, że jestem na blogu strasznie nieobiektywny. Oczywiście, że jestem nieobiektywny. Blog jest przestrzenią wyrażania siebie, miejscem, gdzie wylewa się własne, całkowicie subiektywne odczucia. Blog nie ma prawa służyć kopiowaniu już dostępnych artykułów czy uprawianiu grafomanii.

Bardzo się cieszę, że gramy w niedzielę. Bardzo subiektywnie mi to pasuje, bo pozwala złapać drugi oddech po sobotnich gonitwach w kierunku hali, gdy godzina meczu niefortunnie zgrywała się z moim powrotnym pociągiem z  wrocławskich studiów podyplomowych.

Oddech ciężko łapałem w słoneczny dzień meczu z WKK II Wrocław, gdy po szybkim marszu w kierunku przystanku autobusowego przyszedł czas na sprint w stronę dworca. Półtorej godziny później kolejny szybki marsz – tym razem już z wałbrzyskiego dworca w stronę przystanku. Spojrzałem na zegarek. Najwyższa pora działać. Żadnego autobusu. Upewniam się, że mój naiwny plan oszukania czasu jest skazany na niepowodzenie. Trudno, spóźnię się. Postanawiam do hali OSiR-u dostać się piechotą. Po kilkuset metrach żwawego marszu zatrzymuje się przede mną samochód. Słyszę klakson, kierowca macha do mnie. To "Żary", kościsty człowiek z Wałbrzyskiego Kotła. Pakuję się na tylne siedzenie. Opony zapasowe kradną mi przestrzeń pod nogami. To nic. Docieramy do hali równo z prezentacją zawodników. Udało się.

Pojedynek ze Spartakusem. Na dworcu z grymasem na twarzy przekonuje się, że spółka PKP Przewozy Regionalne nie gra w mojej drużynie. Zmiana rozkładu jazdy pociągów każe mi zrezygnować ze sprintów. Czasu już nie oszukam, nie zdążę na początek meczu. W Wałbrzychu jestem z powrotem równo z początkiem spotkania. I choć transfer z dworca na halę na Białym Kamieniu jest długi i monotonny, to po drodze spotykam Szymona Kurzepę, który, także spóźniony, zmierzał na mecz. Do hali docieram z końcem pierwszej połowy. Doceniam każdą minutę, którą było mi dane zobaczyć. Nie żałuję nawet tych nędznych minut spędzonych w przerwie w kolejce do halowego sklepiku.

Mecz z Lubinem wykreśliłem z mojego kalendarza na dobre. Miałem dość konsumowania dwóch pieczeni na jednym ogniu, szybszego bicia serca, łapania brakujących oddechów i pocenia się w zdecydowanie za grubej do biegania kurtce.

Rola administratora www.gornik.walbrzych.pl sprawia, że informacje o terminach meczów otrzymuję jako jeden z pierwszych. Szybciej nawet od samych zawodników, o czym przekonałem się po rozmowie z Mateuszem Myślakiem.

No więc kończy się weekend, a moją skrzynkę pocztową zalewa kolejna fala terminarzy. Spoglądam na datę spotkania z Lubinem. Z początku nie wierzę własnym oczom. Później uśmiecham się głupio do mojego dostawcy poczty z Doliny Krzemowej.

Niedziela!!! Przerwa w nerwowym, sobotnim bieganiu stała się faktem.