Szukaj na tym blogu

środa, 12 czerwca 2013

Turniej kibiców w Łańcucie: blaski i cienie

Turniej kibiców w Łańcucie to niezapomniane przeżycie. Do wielu chwil z Podkarpacia będziemy wracać pamięcią z przyjmnością, z uśmechem na ustach i łzami wzruszenia spływającymi po policzkach. Niestety, jak to w życiu, zdarzyły się też chwile trudne, o których wolelibyśmy zapomnieć. Czas na blaski i cienie turnieju kibiców.


BLASKI

Fela & Dedek

Duet organizatorów. Nasi lokalni opiekuni choć w przypadku niektórych graczy (w tym i w moim) brzmi to komicznie, gdyż wspomniany duet ma razem ledwie 40 "wiosen" na karku.

Co tu dużo pisać... świetni, kontaktowi ludzie, towarzyszący nam w bliższych i dalszych wycieczkach. Bez nich trudno wyobrazić sobie ten turniej. Plotka głosi, że około połowa całego taboru grających kibiców przyjechała do Łańcuta wyłącznie dla Feli. Chłopakom bardzo zależało nie tylko ją zobaczyć, ale i poznać.

Kombii

Obyło się bez koncertu tego kultowego (w pewnych kręgach, bynajmniej nie moich) zespołu. Do Łańcuta przybył za to zawodowy sobowtór wokalisty, Grzegorza Skawińskiego. Stuprocentowe podobieństwo. Ten sobowtór to zawodnik-kibic Stali Ostrów Wlkp, z którym prowadziliśmy dogłębne analizy talentu Marcina Kałowskiego, wychowanka i obecnie gracza Stali, a w latach 2004-06 koszykarza Górnika Wałbrzych. W Ostrowie śpiewają podobno: "Marcin Kałowski! Najlepszy koszykarz Polski!"

Integracja

Największy, wręcz oślepiający blask łańcuckiego turnieju. Po rocznym niewidzeniu spotkaliśmy się ponownie z naszymi przyjaciółmi z Włocławka, poznaliśmy szalonych chłopaków z Ostrowa i jednego przezabawnego kibica z Łańcuta.

Cięte żarty

To właśnie dowcipy kolegi z Łańcuta wprowadzały w naszym kręgu sporo ożywienia. Dowcipy o Żydach i Murzynach nigdy nie były tak zabawne. Swoje "trzy grosze" dołożył także nasz Płetwa, który podczas barowego spotkania testował swój poziom znajomości włoskiego: pizzę Prosciutta nazwał.... Prostituta. Żartów sytuacyjnych czy też ciętych ripost nie brakowało. Ba, było ich tak wiele, że ciężko je teraz wszystkie przytoczyć.

Bilety do Rzeszowa

Na Podkarpaciu, podobnie jak u nas, korzystają z Guliwera. Różnica polega na tym, że bilety pod ukraińską granicą mają dużo tańsze. Studencki bilet z Łańcuta do Rzeszowa (20 km) wynosi 3 zł, normalny - 3.50 zł. Sprawdźcie ceny biletów Guliwera z Wałbrzycha do Świdnicy a będziecie wiedzieć o czym mówię.

Pewnego wieczoru pomiędzy zamkiem a płotem

Łańcucka młodzież upatrzyła sobie bardzo przytulne miejscie do spędzania piątkowych wieczorów. Otoczony zielenią pas pomiędzy miejscowym symbolem, Zamkiem Lubomirskich, a okalającym go płotem i bramą, znalazł wielu sympatyków. Przyjezdnym kibicom to miejsce także przypadło do gustu.

Nowe przyśpiewki

W Łańcucie narodziły się w naszych głowach (tu szczególne podziękowania dla pomysłodawców tj. dla Tidżeja i Kwiatka) nowe kibicowskie pieśni. Hmm... może nie tyle pieśni, co krótkie wersy i odzywki. O tym czy się sprawdzą pokaże czas. Nie napiszę o co chodzi by nie zapeszać.

CIENIE

Wzgórze cierpień

Droga z dworca PKP w Łańcucie do naszego schronienia na czas turnieju w samym centrum miasta nie była, delikatnie rzecz ujmując, łatwa. Około 1 km pod górkę z bagażami, w pełnym słońcu, nie należy do przyjemnych. Jakimś cudem doszliśmy w komplecie, choć dokonaliśmy tego w mało spójnej grupie. Odległości między czołem kibicowskiej grupy a resztą "peletonu" były tak wyraźne jak w etapach górskich Tour de France. 

Osobiste Tidżeja

Nasz punktowy i zbiórkowy lider, podkoszowy T.J., zakończył turniej z fatalną skutecznością rzutów wolnych. Gdy miał 0/10 przestałem po prostu liczyć. Mam nadzieję, że te rzuty nie śnią mu się po nocach w postaci koszmarnych zjaw.

Regularność komunikacji międzymiastowej

Pamiętacie te czasy, gdy w Wałbrzychu jeździły autobusy "widmo" ? Rozkład mówił jedno, rzeczywistość dyktowała drugie. W piątek, dzień przed pierwszym meczem, a zaledwie kilkadziesiąt minut po opuszczeniu pociągu, zdecydowałem się na wycieczkę do pobliskiego Rzeszowa. Towarzyszyli mi Matti (jeszcze przed kontuzją kolana), Wąski, Duch i wyżej wspomniany duet gospodarzy. 

Planowo, autobus miał pojawić się za 10 minut. Pojawił się.... po 1 godz. czekania! Na nasze nieszczęście, pogoda była fantastyczna. Słonecznie, około 25 stopni w cieniu. Paliło niesamowicie. Na dworcu pojawiał się bus za busem - każdy jednak kierował się w stronę malutkich wsi, żaden nie jechał do stolicy regionu. Z nudów zacząłem przyglądać się okolicznym samochodom. Wszystkie posiadały "blachy" RLA, gdzie LA, z powodu upału, bardziej kojarzyło mi się z Los Angeles niż z Łańcutem.

Po 45 minutach czekania padł pomysł powrotu do ośrodka. Moja determinacja zobaczenia stolicy Podkarpacia była jednak większa od narzekań na upał. Po 55 minutach, wreszcie, na dworzec autobusowy podjechał niewielki busik do Rzeszowa. Niestety, długa kolejka oczekujących wybiła nam ten kurs z głowy. Gdy już mieliśmy się "zbierać", na stację zawitał duży autokar Guliwera. Zmęczeni, ale szczęśliwi happy endem, wsiedliśmy. Nikt wypadu do domu Resovii nie żałował. 

Co ciekawe, dworzec w Łańcucie jest bliźnaczo podobny do wałbrzyskiego (nasz bardzej oczywiście zdezelowany).

Obiad turecko-włoski

Nie wiem jak wy, ale ja cenię sobie domowe obiady. Dlatego też trzydniowy maraton jedzenia kebabów i pizzy za pizzą mnie wykończył. 

Kontuzja Mattiego

W pierwszym momencie nie wyglądało to dobrze. Matti upadł nieatakowany na parkiet i dosłownie "zwijał się" z bólu. Przerwa w grze trwała prawie 20 minut, a my nie wiedzieliśmy co z naszym kolegą będzie. Gdy jego krzyk ustał, uspokoiliśmy się. Moje przypuszczenia, zakładające najgorsze, czylo zerwanie więzadeł krzyżowych, okazały się mocno przesadzone. I choć Matti do pociągu w drodze powrotnej wtoczył się o kulach, historia jego kolana nie zakończyła się tragicznie.

Podróż do domu

Sama podróż powrotna nie należała do najweselszych, bo za Tarnowem, w szczerym polu, w środku nocy, spotkało nas zerwanie trakcji kolejowej. Dwie godziny postoju pośrodku niczego w zatłoczonym pociągu nigdy nie jest przyjemne. Tym bardziej, gdy w planach jest przesiadka na inny pociąg. Na szczęście, w PKP poszli po rozum do głowy i z pociągiem na linii Kraków-Wrocław postanowili na nas poczekać. Zrobili to jednak tylko dlatego, że konduktor naliczył mnóstwo chętnych do przesiadki. Ciekawe, co by było gdyby zamiast ok. 50 osób chętnych do przesiadki byłoby np. 5 osób? Sam transfer w Krakowie był błyskawiczny, bo trwał jedynie jakieś 30 sekund. Nie jestem nawet przekonany czy wszyscy zdążyli się przenieść. Nasza grupa w środku znalazła się jednak w komplecie.

AK-47

Na koniec za to historia jak z filmu. Historia, której nie byłem naocznym świadkiem. Historia z rodzaju tych, w które ciężko ci uwierzyć nawet gdy wszyscy naokoło zapewniają cię o jej autentyczności. W środku nocy pewna okoliczna stacja benzynowa stała się planem sceny niczym z amerykańskiego filmu sensacyjnego. Pech chciał, że na tej samej stacji benzynowej, w najgorszym dla niej momencie od lat, znaleźli się nasi chłopcy. Stało się tak, ponieważ część z naszej parszywej dwunastki postanowiła rzucić się w wir nocnego życia w 18-tys Łańcucie. Mało brakowało, a by z tego wiru nigdy się nie wydostali.

O co chodzi? Nasi chłopcy mianowicie przeżyli (to kluczowe słowo w tej sytuacji) spotkanie z bronią palną. Jeden z klientów stacji był wyjątkowo niecierpliwy, gdy czekał na swoją butelkę Mountain Dew. W oczekiwaniu na swój napój postanowił wyciągnąć AK-47, rzeczywistą broń. Mało tego, postanowił ją przeładować, przygotować do wystrzału. Do strzałów jednak nie doszło, bo Mountain Dew, w przeciwności do Hot Doga (co trafnie zauważył później Nowak), nie wymaga przygotowania. Jeszcze długo naszym chłopakom Mountain Dew będzie kojarzyć się z zapachem prochu. Hasło: "Mountain Dew - nie pijcie tego w domu" nabrało dla kibiców wałbrzyskiego Górnika nowego znaczenia.

Nie wierzycie w tę historię? Mi też było ciężko. A jednak.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz