Szukaj na tym blogu

piątek, 30 stycznia 2015

Dwie twierdze, twierdzę

(16-2) Nysa Kłodzko - (14-4) Górnik Wałbrzych 69:68 po dogrywce

Kibice Górnika w Kłodzku, zdj. styrlitz

Było to jakieś trzy-cztery lata temu. Na wycieczkę do Twierdzy Kłodzko wybrałem się ze znajomymi. Choć od czasu tej wyprawy minęło niewiele, to w pamięci pozostały strzępy informacji. Pierwsza wzmianka o tej fortyfikacji pochodzi z X wieku, twierdza przez lata przechodziła z rąk do rąk, a w czasie II wojny światowej była więzieniem dla opozycjonistów Rzeszy. Ze swojej wyprawy pamiętam pięknie wystrojoną w historyczny strój panią przewodnik, ciasne i wyjątkowo nieprzyjemne ciemne tunele w katakumbach oraz przepiękną panoramę rozciągającą się na całe miasto.

Obecnie w Kłodzku twierdze są jednak dwie (no może trzy, jeżeli liczyć galerię handlową „Twierdza”). W lokalnym ośrodku sportowym koszykarze Nysy są wyjątkowo niegościnni dla najeźdźców, odprawiając wszystkich bez wyjątku na tarczy.

Górnik wybierał się do koszykarskiej twierdzy w złych nastrojach. Porażka z Polonią Leszno u siebie zepsuła kibicom weekend i była solą na ranę powstałą po potknięciu z Muszkieterami Nowa Sól. Zespół wgramolił się w dołek i oglądał się przez ramię czy ktoś w tym trudnym momencie stoi za nim murem.

Stali oni. Kibice. W liczbie ok. 70 zajęli półtora sektora w malutkiej kłodzkiej hali.

Siłą wałbrzyskiej koszykówki kibice są od lat. W ciągu ostatnich kilku sezonów nie brakowało im powodów by się odwrócić i pójść w zupełnie inną stronę (na mecze siatkarzy!?). Nie zrobili tego, bo swoją drużynę kochają i wspierają bezgranicznie.

Hitowe starcie z Nysą przyszło na pracującą środę. Niemal do ostatniej chwili biłem się z myślami, czy na mecz się wybrać. Perspektywa późnego powrotu i konieczność podniesienia się następnego dnia z łóżka po godz. 5 do pracy wprawiała mnie w zakłopotanie i trwogę. Pomyślałem: „Pieprzyć to. Muszę ten mecz zobaczyć”. Pojechałem i nie żałuję, bo w kłodzkiej kotlinie doszło do meczu niesłychanego.

Meczu, który będzie się pamiętało przez lata. Meczu, który był żywą promocją i gloryfikacją koszykówki. Jej zapierającej dech w piersiach nieprzewidywalności, jej umiejętności do przekazywania ogromnych emocji i do wyzwalania wielkich pokładów adrenaliny.

Wydaje się to nieprawdopodobne, ale na derbowy hit do Kłodzka przyjechali biało-niebiescy nie tylko z Wałbrzycha, ale i z regionu (Wrocław, Wołów), a jeden nawet z Bydgoszczy. I to pomimo środowego terminu! Terminu powstałego by sztucznie gonić spadające kartki z kalendarza, wypaczającego sportową rywalizację, bo znacznie ograniczającą mobilność kibiców. Środowy termin nie powinien mieć racji bytu, niezależnie czy dochodzi do ligowego meczu na szczycie, czy też, gdy grają outsiderzy. Na poziomie 2. ligi, gdzie grają pracujący pół-amatorzy, termin środowy jest niewyobrażalnym naruszeniem przyzwoitości.

Dlaczego sezon zaczął się dopiero na początku października, co wymusza mecze w środku tygodnia by zdążyć z rozegraniem wszystkich kolejek?  Dlaczego sezonu nie zainaugurowano w pierwszej połowie września, co pozwoliłoby na uniknięcie meczów w środy? Zadawałem sobie w głowie te pytania o 5 rano następnego dnia, podnosząc się ospale z łóżka.

Tak liczny wyjazd kibiców wymaga dobrej organizacji i odpowiedzialnego podejścia do sprawy. I choć w tej kwestii doszło do zgrzytów, to bardzo dużo ciepłych słów należy się przedstawicielom Nysy. W Kłodzku przesunięto mecz na 20:00 tak, by każdy chętny zdążył dojechać. Do tego na przyjezdnych kibiców (czyli nas) czekał cały odseparowany sektor. Po meczu jakiś facet w kręconych włosach dziękował nam za przyjazd i doping. Fajnie.

Choć starcia z Nysą wywołują w tym roku wielkie emocje, to biało-niebiescy kibice na obcej ziemi zachowali zimną krew i kulturalnie dopingowali swój zespół, nic sobie nie robiąc z kilku prowokacji ze strony fanów gospodarzy.   

Kilka masywnych filarów zasłaniało mi duże połacie boiska, ale byłem szczęśliwy, że jestem na hali. I to pomimo tego, że tablicę wyników byłem w stanie zobaczyć jedynie dzięki mocnemu przechyleniu się w lewo. Jakoś w połowie meczu, gdy nasi wyglądali jeszcze nieźle i wydawało się, że Kłodzko podbiją, powiedziałem do kolegi, że mam złe przeczucia, że przegramy jednym punktem. Naprawdę, tak było. Wykrakałem.

W ekipie biało-niebieskich zwiastuny gorszych czasów było widać już w czasie wygranych minimalnie meczów z Obrą Kościan czy Rawią Rawicz. Ostatnim ostrzeżeniem był dreszczowiec w Aqua Zdroju z Basketem Suchy Las. Puchar Polski, w którym nasi wyglądali najlepiej w sezonie okazał się wyjątkiem potwierdzającym przyjście kryzysu. W Kłodzku kroplówką trzymającą Górnika przy życiu był fenomenalny tego dnia w czwartej kwarcie Rafał Glapiński. W decydującej fazie meczu wałbrzyszanie byli zagubieni, ale grający pod presją kibiców kłodzczanie nie wyglądali wiele lepiej. Mecz Górnik - Nysa nie był wirtuozerskim pokazem polotu w grze, był raczej twardą walką wyrobników o przetrwanie.

Niewiele pamiętam z wyprawy do największego zabytku Kłodzka. Nie pamiętam dat przedstawionych przez przewodniczkę, nie jestem w stanie powtórzyć nazwisk kolejnych właścicieli fortyfikacji. Najbardziej w pamięci został ten przeklęty kilkusetmetrowy wąski tunel, którego wiele rozwidleń w rzeczywistości prowadziło donikąd. By przejść ciasny tunel w kłodzkiej Twierdzy trzeba kucnąć i mocno pochylić głowę. Do dziś pamiętam swoją wielką radość, gdy wreszcie znalazłem się w większym pomieszczeniu i mogłem swobodnie podnieść głowę.

„Górnicy” wyglądali trochę jak ja kilka lat temu w tym ciasnym i wilgotnym tunelu w Twierdzy. Byli równie zagubieni i bezradni, a ich mobilność wydawała się równie ograniczona. W koszykarskiej twierdzy, jaką jest hala Nysy, górniczy koszykarz tez musiał pochylić głowę. Nie przestaję jednak wierzyć, że i biało-niebiescy znajdą właściwą drogę do wyjścia z własnego kryzysu. Z podniesioną głową rzecz jasna.

  

2 komentarze: