(16-2) Nysa Kłodzko - (14-4) Górnik Wałbrzych 69:68 po dogrywce
![]() |
Kibice Górnika w Kłodzku, zdj. styrlitz |
Było to jakieś trzy-cztery
lata temu. Na wycieczkę do Twierdzy Kłodzko wybrałem się ze znajomymi. Choć od
czasu tej wyprawy minęło niewiele, to w pamięci pozostały strzępy informacji. Pierwsza
wzmianka o tej fortyfikacji pochodzi z X wieku, twierdza przez lata przechodziła
z rąk do rąk, a w czasie II wojny światowej była więzieniem dla opozycjonistów Rzeszy.
Ze swojej wyprawy pamiętam pięknie wystrojoną w historyczny strój panią
przewodnik, ciasne i wyjątkowo nieprzyjemne ciemne tunele w katakumbach oraz
przepiękną panoramę rozciągającą się na całe miasto.
Obecnie w Kłodzku
twierdze są jednak dwie (no może trzy, jeżeli liczyć galerię handlową „Twierdza”).
W lokalnym ośrodku sportowym koszykarze Nysy są wyjątkowo niegościnni dla
najeźdźców, odprawiając wszystkich bez wyjątku na tarczy.
Górnik wybierał się do
koszykarskiej twierdzy w złych nastrojach. Porażka z Polonią Leszno u
siebie zepsuła kibicom weekend i była solą na ranę powstałą po potknięciu z
Muszkieterami Nowa Sól. Zespół wgramolił się w dołek i oglądał się przez ramię
czy ktoś w tym trudnym momencie stoi za nim murem.
Stali oni. Kibice. W
liczbie ok. 70 zajęli półtora sektora w malutkiej kłodzkiej hali.
Siłą wałbrzyskiej koszykówki
kibice są od lat. W ciągu ostatnich kilku sezonów nie brakowało im powodów by
się odwrócić i pójść w zupełnie inną stronę (na mecze siatkarzy!?). Nie zrobili
tego, bo swoją drużynę kochają i wspierają bezgranicznie.
Hitowe starcie z Nysą
przyszło na pracującą środę. Niemal do ostatniej chwili biłem się z myślami,
czy na mecz się wybrać. Perspektywa późnego powrotu i konieczność podniesienia
się następnego dnia z łóżka po godz. 5 do pracy wprawiała mnie w zakłopotanie i
trwogę. Pomyślałem: „Pieprzyć to. Muszę ten mecz zobaczyć”. Pojechałem i nie
żałuję, bo w kłodzkiej kotlinie doszło do meczu niesłychanego.
Meczu, który będzie się
pamiętało przez lata. Meczu, który był żywą promocją i gloryfikacją koszykówki.
Jej zapierającej dech w piersiach nieprzewidywalności, jej umiejętności do
przekazywania ogromnych emocji i do wyzwalania wielkich pokładów adrenaliny.
Wydaje się to
nieprawdopodobne, ale na derbowy hit do Kłodzka przyjechali biało-niebiescy nie
tylko z Wałbrzycha, ale i z regionu (Wrocław, Wołów), a jeden nawet z
Bydgoszczy. I to pomimo środowego terminu! Terminu powstałego by sztucznie gonić
spadające kartki z kalendarza, wypaczającego sportową rywalizację, bo znacznie ograniczającą
mobilność kibiców. Środowy termin nie powinien mieć racji bytu, niezależnie czy
dochodzi do ligowego meczu na szczycie, czy też, gdy grają outsiderzy. Na poziomie
2. ligi, gdzie grają pracujący pół-amatorzy, termin środowy jest niewyobrażalnym
naruszeniem przyzwoitości.
Dlaczego sezon zaczął się
dopiero na początku października, co wymusza mecze w środku tygodnia by zdążyć
z rozegraniem wszystkich kolejek? Dlaczego sezonu nie zainaugurowano w pierwszej
połowie września, co pozwoliłoby na uniknięcie meczów w środy? Zadawałem sobie w
głowie te pytania o 5 rano następnego dnia, podnosząc się ospale z łóżka.
Tak liczny wyjazd kibiców
wymaga dobrej organizacji i odpowiedzialnego podejścia do sprawy. I choć w tej
kwestii doszło do zgrzytów, to bardzo dużo ciepłych słów należy się
przedstawicielom Nysy. W Kłodzku przesunięto mecz na 20:00 tak, by każdy chętny
zdążył dojechać. Do tego na przyjezdnych kibiców (czyli nas) czekał cały odseparowany
sektor. Po meczu jakiś facet w kręconych włosach dziękował nam za przyjazd i doping.
Fajnie.
Choć starcia z Nysą wywołują w tym roku wielkie emocje, to biało-niebiescy kibice na obcej ziemi zachowali zimną krew i kulturalnie dopingowali swój zespół, nic sobie nie robiąc z kilku prowokacji ze strony fanów gospodarzy.
Kilka masywnych
filarów zasłaniało mi duże połacie boiska, ale byłem szczęśliwy, że jestem na hali.
I to pomimo tego, że tablicę wyników byłem w stanie zobaczyć jedynie dzięki
mocnemu przechyleniu się w lewo. Jakoś w połowie meczu,
gdy nasi wyglądali jeszcze nieźle i wydawało się, że Kłodzko podbiją,
powiedziałem do kolegi, że mam złe przeczucia, że przegramy jednym punktem. Naprawdę,
tak było. Wykrakałem.
W ekipie
biało-niebieskich zwiastuny gorszych czasów było widać już w czasie wygranych
minimalnie meczów z Obrą Kościan czy Rawią Rawicz. Ostatnim ostrzeżeniem był
dreszczowiec w Aqua Zdroju z Basketem Suchy Las. Puchar Polski, w którym nasi
wyglądali najlepiej w sezonie okazał się wyjątkiem potwierdzającym przyjście
kryzysu. W Kłodzku kroplówką trzymającą Górnika przy życiu był fenomenalny tego
dnia w czwartej kwarcie Rafał Glapiński. W decydującej fazie meczu
wałbrzyszanie byli zagubieni, ale grający pod presją kibiców kłodzczanie nie
wyglądali wiele lepiej. Mecz Górnik - Nysa nie był wirtuozerskim pokazem polotu w grze, był raczej twardą walką wyrobników o przetrwanie.
Niewiele pamiętam z
wyprawy do największego zabytku Kłodzka. Nie pamiętam dat przedstawionych przez
przewodniczkę, nie jestem w stanie powtórzyć nazwisk kolejnych właścicieli
fortyfikacji. Najbardziej w pamięci został ten przeklęty kilkusetmetrowy wąski tunel,
którego wiele rozwidleń w rzeczywistości prowadziło donikąd. By przejść ciasny
tunel w kłodzkiej Twierdzy trzeba kucnąć
i mocno pochylić głowę. Do dziś pamiętam swoją wielką radość, gdy wreszcie
znalazłem się w większym pomieszczeniu i mogłem swobodnie podnieść głowę.
„Górnicy” wyglądali
trochę jak ja kilka lat temu w tym ciasnym i wilgotnym tunelu w Twierdzy. Byli
równie zagubieni i bezradni, a ich mobilność wydawała się równie ograniczona. W
koszykarskiej twierdzy, jaką jest hala Nysy, górniczy koszykarz tez musiał pochylić
głowę. Nie przestaję jednak wierzyć, że i biało-niebiescy znajdą właściwą drogę
do wyjścia z własnego kryzysu. Z podniesioną głową rzecz jasna.