(9-5) WKK II Wrocław - (5-9) Górnik Wałbrzych 86:62
Niestety, pojedynek z wrocławianami, czy nam się to podoba czy nie, będzie trzeba zaliczyć do tych z serii "co by było, gdyby...". Rezerwy WKK wykończyły naszych w momencie, gdy pod tablicami zabrakło kontuzjowanego Adriana Stochmiałka, a za faule na ławce usiadł Maciej Fedoruk. Rozbita głowa Stochmiałka i strumienie krwi schnące na jego koszulce ustawiły mecz. Z drugiej strony, nasz kapitan nie zagrał przecież przeciwko Spartakusowi, co nie przeszkodziło Górnikom niemal do końca spotkania walczyć o korzystny wynik.
Pod nieobecność "Kefa" i Fedoruka swoją szansę dostał chudziusieńki i bardzo wysoki Tomek Filipiak. Urodzony w 1994 roku gracz dostał w prezencie od trenera sporo minut, których jednak kompletnie nie wykorzystał. W ataku mocno przestraszony Filipiak oddał dwa niecelne rzuty z półdystansu po obróceniu się w stronę kosza. Nasz środkowy nie wykonał żadnego kozła z piłką, nie próbował jakichkolwiek manewrów. W obronie co prawda raz stając w "pomalowanym" przestraszył nadbiegającego rywala, ale częściej zdarzało mu się grać nieczysto, lub po prostu nieskutecznie (był mijany z łatwością przez rywali).
Co można napisać o rywalu? Dla ludzi zainteresowanych młodzieżową koszykówką zespół WKK na pewno nie jest anonimowy. Norman Zuber, Artur Suchodolski, Tomasz Józefiak czy Kuba Kilian to zawodnicy mający na koncie medale juniorskich mistrzostw Polski. Do tego grona dochodzi urodzony w 1996 roku wysoki rozgrywający Igor Wadowski, przed sezonem sprowadzony z Ochoty Warszawa, młodzieżowy reprezentant Polski. Wadowski szybko stał się wrogiem nr 1 po tym, gdy ze złości uderzył otwartą dłonią w ławkę, znajdującą się tuż koło wałbrzyskich kibiców. WKK nie grało jednak w najsilniejszym młodzieżowym składzie - zabrakło chociażby dwóch katów naszego Górnika z meczu w Wałbrzychu: Aleksandra Leńczuka (wtedy 24 pkt) i Jarosława Trojana (19 pkt). Obaj siedzieli na trybunach, Leńczuk popijał kawę w papierowym kubeczku, pochodzącą z pobliskiego automatu, a bardzo wysoki Trojan wchodził do hali w tym samym czasie co ja (nie chciałbym go spotkać w ciemnej uliczce).
Powracając do fanów, Górnika dopingowaliśmy w około 15 osób. Po stronie WKK na trybunach znalazła się podobna liczba kibiców, z tym że bardzo przygaszona. To naprawdę cudowne, że sympatia dla górniczego basketu jest tak duża: na mecz zjechali studenci wrocławscy (plus Matti z Opola), minibus z sześcioma kibicami z Wałbrzycha, jeden kibic z rodziną oraz jeden miejscowy (z korzeniami w Strzegomiu). Górnik wciąż przyciąga jak magnez. I to nawet w III lidze.
A jak wyglądał doping? Każdy dopingował na swój sposób: jedni głośno, na stojąco, drudzy w duchu (sam Duch był aktywny :)), na siedząco. Gdy z naszych zeszło powietrze, gdy obrona przypominała szwajacarski ser, a strata goniła stratę, nie zabrakło irytacji, poddenerwowania. Wciąż ciężko znosimy sytuację, gdy już w trzeciej kwarcie jest po meczu, gdy rywale z rozbrajającą skutecznością przedzierają się przez nasze zasieki. Wciąż trudno nam przełknąć wysoką porażkę na najniższym przecież poziomie ligowym.
W tym sezonie już parę podobnych meczów do tego z WKK oglądaliśmy. I choć pomimo tego, że serce księ kraja, gdy biało-niebiescy rażą nieporadnością, każda kolejna wysoka porażka wydaje się ciut łatwiejsza do przełknięcia. Mówią, że człowiek jest w stanie się do wszystkiego przyzwyczaić. Coś w tym jest, bo rytuał wysokich porażek przestał tak silnie dotykać kibiców. Na pomeczowych twarzach kibiców nie było widać złości czy radości, ale po prostu obojętność. Kosmatą, obślizgłą, ohydną obojętność. Czy może być coś gorszego od obojętności w stosunku do wyników ukochanego klubu? Chyba nie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz