Obok grania w turnieju oraz poznawania nowych ludzi, zahaczyliśmy o Dni Łańcuta. Przebrani i wykąpani w samą porę wstrzeliliśmy się w występ gwiazdy sobotniego wieczoru - Mroza. Tłocząc się na ławce za sceną nie widzieliśmy go w akcji, a jedyne wrażenia jakie do nas docierały były słuchowe. Mrozu ogólnie niczym się nie popisał - zaśpiewał słabo dwa covery, ze trzy razy wykonywał "Rollercoaster" i z pięć - w różnych aranżacjach - swój największy hit "Miliony Monet".
A tak występ Mroza wyglądał z perspektywy pierwszych rzędów:
Dni Łańcuta w sumie niewiele różnią się od naszych - popijawa, bójki, głośno piszczące gimnazjalistki przy scenie. Jedyna różnica polegała na lokalizacji - Dni Łańcuta mieściły się w samiuteńkim rynku. Scenę wciśnięto pomiędzy zabytkowe kamienice,a ludzie licznie zgromadzili się na niedużym placu, który w normalnych okolicznościach jest chyba parkingiem.
Po trudach turnieju, a przed koncertem Mroza, szukaliśmy na gwałt czegoś do zjedzenia. Wraz z chłopakami z Włocławka szukaliśmy pizzeri. Po zasięgnięciu języka, dowiedzieliśmy się, że całkiem znośna pizzeria znajduje się jakieś kilkaset metrów od rynku, gdzie była nasza siedziba. Rzeczywiście, pizzeria (której nazwy już nie pamiętam) była niedaleko. Szybko się jednak okazało, że jeden piec i mnóstwo zamówień skutecznie zablokowało naszą drogę do pożywienia. Pamiętam reakcję naszego Tomka, który słysząc, że na pizzę trzeba czekać 1 h, zrobił wielkie oczy.
Po niezbyt przychylnych wieściach prędko opuściliśmy lokal (banda 10-osobowa), wracając do miasta. Tam doszło do podziału na dwie "grupy kebabowe". Wraz z Kwiatkiem, Tomkiem i anwilowym Robsonem (z którym mam zdjęcie dwa wpisy wcześniej) odwiedziliśmy kebab w dół ulicy, odbiegającej od rynku. Reszta chłopaków wybrała lokal w górę rynku. Po jakimś czasie okazało się, że moja grupa wybrała gorzej - nasze kebaby były mniej smaczne, w dodatku - z powodu długiej kolejki - czekaliśmy na nie w nieskończoność. Po odebraniu naszych porcji dołączyliśmy do reszty grupy, a ja wraz z Tomkiem skosztowaliśmy kebaba konkurencji. Był pycha !!! (Jeden z lepszych jaki w życiu jadłem... lub po prostu byłem bardzo głodny).
Wyprawa na drugi koniec Polski kształtowała także od strony kulturalnej. Jak się okazało, Podkarpacie potrafi zDolnego Ślązaka zaskoczyć. Pierwsza wizyta w lokalnym Społem zakończyła się niespodzianką, bo pani ekspedientka podała należność w przedziwny sposób: zamiast powiedzieć 5,69 zł (pięć sześćdziesiąt dziewięć), cenę ujęła jako 5, 6 na 9 zł (pięć sześć na dziewięć). Jakby tego było mało, na Podkarpaciu nie bardzo wiedzą co to jest "kajzerka". Nasza kajzerka nazywana tam jest "obwarzankiem". Nazewnictwo można sobie wytłumaczyć położeniem rzeszowszczyzny - miejscowi nie używają mającego wyraźnie niemiecki wydźwięk słowa "kajzerka" bo są związani bardziej z dawną Galicją, a nie z zaborem pruskim (niemieckim). I tak oto "obwarzanek", który u nas też funkcjonuje, ale w nieco innym sensie, wyparł "kajzerkę".
Co jeszcze rzuciło nam się w oczy na Podkarpaciu ? Dziewczyny !!! A raczej PIĘKNE, PRZEPIĘKNE DZIEWCZYNY. To nieprawdopodobne, ale w malutkim Łańcucie byliśmy blisko nabawienia się skręcenia karku. Przykład ? Nasza stolikowa podczas meczów, a później towarzyszka na Dniach Łańcuta - Felicja:
PPP photography |
Ściana Wschodnia słynie nie tylko z pięknych kobiet. To również bardzo konserwatywne, niezwykle religijne społeczeństwo. Od lat PiS wygrywa tam wszystkie wybory, a na niedzielne msze - czego byliśmy świadkami - chodzą tłumy ! TŁUMY !!! Ludzie nie mieścili się w dość pokaźnym kościele. Tak wielu ich było. Coś nieprawdopodobnego.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz