Nadszedł czas na dalszy ciąg podkarpackiej opowieści. W poprzednim wpisie wspominałem o naszym przyjeździe, pierwszych chwilach w Łańcucie oraz o rozegranych spotkaniach. Obok naszych czterech porażek (jednej dramatycznej, trzech dotkliwych), w Łańcucie odbył się konkurs rzutów za trzy punkty.
Po ślamazarnej dyspozycji naszej drużyny na parkiecie, pomyślałem sobie, że fajnie byłoby odwrócić kartę w konkursie rzutów z dystansu. Z drugiej strony wiedziałem, że o sukces będzie trudno - sprzymierzeni z nami koszykarze Anwilu jak w transie trafiali zza linii 6,75m już podczas meczów. Każda drużyna miała zgłosić po trzech graczy. Zgłosiliśmy i my. Niestety, naszego zgłoszenia nie zauważyli organizatorzy, którzy chyba w podświadomości pomyśleli sobie: "Po co oni chcą startować !? Nie bardzo potrafią grać, a co dopiero rzucać z dystansu...". O niedopatrzeniu "stolikowych" słówko szepnął nam Batman z Anwilu (późniejszy najlepszy strzelec turnieju). Podszedłem do pani stolikowej, przypominając o naszym istnieniu.
W konkursie rzucano z trzech pozycji: z obu kątów boiska oraz ze środka. Z mojej perspektywy nie był to dobry prognostyk, bo najlepiej czułem się, rzucając z kąta 45 stopni - pozycji, z której w konkursie, nie wiedzieć czemu, zrezygnowano. O ile zawsze lubiłem oddawać rzuty z dystansu, to te z kąta 0 stopni były moją piętą achillesową.
No nic. Pozostało przygotować się do konkursu. Nasz zespół - jako piąte koło u wozu - startował ostatni. Mieliśmy więc trochę czasu by porzucać. Ku mojemu zdziwieniu, na rozgrzewce trafiałem sporo rzutów, co skrzętnie podpatrzył Łukasz z Anwilu, mówiąc: "Ooo, mamy faworyta !". Ja osobiście się nim nie czułem, bo rozgrzewka nijak ma się do konkursu. W sumie byłem nieszczęśliwy, bo prawdopodobieństwo, że przestanę seryjnie trafiać w konkursie było duże.
Nie śledziłem wyników rywali, dlatego gdy trafiłem 5 z 9 rzutów w konkursie, nie byłem w stanie zlokalizować swojej pozycji w zestawieniu. Oprócz głośnego "Ooo !" spikera po którymś z moich ostatnich rzutów, żyłem w nieświadomości. Chwilę później - po rzutach Tomka i Mattiego - okazało się, że byliśmy najlepsi drużynowo ! (ogólnie marne 8 celnych na 27 prób) Rzucałem na luzie, nie czułem presji, a po konkursie poczułem wielką ulgę - coś nam w tym turnieju jednak wyszło.
Drugie miejsce drużynowo przypadło naszym kamratom z Włocławka. W indywidualnej dogrywce zmierzyłem się z Łukaszem - tym samym, który tak pochlebnie wypowiadał się o moich zdolnościach rzutowych na rozgrzewce.
Łukasz trafił 5 z 9 rzutów, a ja ciężko wypuściłem powietrze, łapiąc się za swoją mokrą czuprynę. Stanąłem przed arcytrudnym zadaniem. Pomimo tego, podszedłem to sprawy ponownie na luzie. Trafiłem niezłe 4 z 9 prób, ale to kolega z Anwilu cieszył się z pięknej statuetki, którą widać na zdjęciu.
Minimalna porażka początkowo bardzo mnie dotknęła, ale po czasie pomyślałem sobie: "Kurczę, trafiłem 9 z 18 rzutów w konkursie ! Zrobiłem wszystko, co w mojej mocy." Poza tym ucieszyłem się, że nagroda trafiła do obozu sprzymierzonych z nami włocławian. Po konkursie Łukasz stwierdził, że dyplom za zwycięstwo w konkursie (i samą statuetkę) powinien przedzielić na pół, powierzając jedną część mi. Szybko wykpiłem ten pomysł, podkreślając górniczą wyższość w konkursie drużynowym.
Nie będę ściemniał, że miałem swoisty "dzień konia" w konkursie. Na wałbrzyskich bądź wrocławskich boiskach pojawiam się od czasu do czasu, by oddać sporo rzutów - głównie z dystansu. Na moje nieszczęście, po konkursie "trójek" przestałem być anonimowy. Ta moja nagła rozpoznawalność stała się przekleństwem. Podający mi podczas konkursu piłki kibice miejscowego Sokoła dobrze zapamiętali sobie mój numer na koszulce. W bezpośrednim pojedynku z gospodarzami osaczano mnie z każdej strony. Czasem wydaje mi się, że gdybym chociaż na chwilę wybiegł w przerwie do toalety, to za mną stałby jeden z graczy Sokoła.
Znowu się rozpisałem. Dalszy ciąg, czyli Dni Łańcuta oraz Podkarpacie z punktu widzenia mieszkańca zDolnego Śląska, w następnym wpisie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz