Szukaj na tym blogu

poniedziałek, 21 października 2013

Kąty Wrocławskie. Moja opowieść.

Dominik

(1-2) Polkąty Maximus Kąty Wrocławskie - (3-0) Górnik Wałbrzych 69:73

Kąty Wrocławskie, 19.10.2013

Jest sobota. Godzina 13. Wszystko się wyjaśniło. Dostaję potwierdzenie, że jednak do Kątów Wrocławskich się wybieramy. Pięć osób z "Wałbrzyskiego Kotła", jeden samochód służbowy. Jeden wielki uśmiech na na mojej twarzy. Będę miał okazję zobaczyć kolejne spotkanie Górnika. Spotkanie, które było dla mnie meczem prawdy. Po dwóch domowych wygranych z latoroślami, nasz team przekroczył granicę kilku powiatów i gmin by sprawdzić się ze znającymi siebie jak łyse konie zawodnikami Maximusa.

Do Kątów wybraliśmy się prosto z kompleksu Aqua-Zdrój, tuż po przekonywującym triumfie piłkarzy biało-niebieskich (4:0 z UKP Stelmetem Zielona Góra). Gdy równocześnie zamknęliśmy wszystkie drzwi samochodu (w tym te uszkodzone, bagażnikowe) była godzina 17. 60 minut do meczu. 

Z pieśnią na ustach i nadzieją w sercach dumnie wjechaliśmy do Kątów. Informator dla tych, którzy tam nigdy nie byli: Kąty Wrocławskie to miejscowość, która nie może się do końca zdecydować, czy chce być zabitą dechami wsią czy spokojnym, zadbanym miasteczkiem. Obskurne obory mieszają się tam z nowiusieńkim budownictwem, wiejskie sklepiki sąsiadują ze wszechobecną Biedronką, pojedyncze domy mieszkalne stykają się ze sporej wielkości osiedlem.  Określenie "miejsko-wiejski" wydaje się pasować do Kątów Wrocławskich jak ulał. 

Kąty dzieli dokładnie 27 minut pociągiem od Wrocławia (sprawdzałem) i ok.1h od Wałbrzycha. Sama hala Maximusa od stacji kolejowej jest oddalona o dobre kilka kilometrów. Jest to nieprzyjemny dystans, o czym przekonałem się w 2011 roku, gdy pojechałem na mecz środkiem PKP. 

Zaraz po dumnym wkroczeniu do tej miejsko-wiejskiej lokacji... zgubiliśmy się (uprzedzam wasze pytanie - odpowiedź na nie brzmi: TAK. Tak, można się zgubić nawet w mieścinie złożonej z 5 tys. obywateli). Nasz GPS z telefonu marki francuskiej bardzo nas zawiódł, wskazując halę sportową w miejscu mokradeł, po środku ciemnego lasu, zaraz za tabliczką oznajmiającą koniec Kątów Wrocławskich.

Na szczęście, po chwili, znaleźliśmy drogę do celu. Nie zaparkowaliśmy na halowym parkingu. Stanęliśmy 200 metrów dalej, bo zgodnie postanowiliśmy nie nadwyrężać gościnności naszych przyjaciół z okolic Wrocławia. Dwa lata wcześniej pozostawiliśmy swoje wehikuły pod samą halą, co okazało się błędną strategią. 

Wysiadamy z auta. Dookoła ani żywej duszy niczym na Pustyni Gobi. Smętny klimat wrocławskiej sypialni, czym w rzeczywistości są Kąty, unosi się w szaro-burej atmosferze. Nagle dzwoni mój telefon. Po drugiej stronie linii przedstawiciel "Wałbrzyskiego Kotła", pseudonim "Opalony" (zmiana pseudonimu celowa na potrzeby wpisu). On już w hali jest. Przyjechał własnym pojazdem. Pyta się gdzie jesteśmy. W środku już zaczyna się druga kwarta. Spóźniliśmy się!!! 

Nienawidzę się spóźniać. Tak już mam. Kiedyś usłyszałem w jednym filmie dewizę życiową czarnoskórego trenera koszykówki, skierowaną do swoich zawodników: "Gdy jesteście umówieni na 15, o 14:55 jesteście już spóźnieni". To zdanie utkwiło mi w głowie niczym pocisk kuli utkwił w plecach nominowanej do tegorocznej Nagrody Nobla 16-letniej Malali z Pakistanu.

Tak więc wkroczyliśmy do obiektu Maximusa po czasie. W obiekcie, z zewnątrz wyglądającym trochę jak ten nowy wałbrzyski kosciół na Podzamczu (tylko bez krzyża), przywitali nas panowie ochroniarze: w średnim wieku, z co najmniej średniej wielkości mięśniem piwnym. Wchodzimy po schodach, mijamy barek i odurzający swąd starego oleju do frytek. Mijamy kolejny duet panów z security i kierujemy się w stronę sektora gości. Mowa o całym sektorze, bo nasza piątka i kolega "Opalony" z partnerką to nie byli jedyni fani Górnika w obiekcie. Na hali spotykamy prezesa naszego klubu, rodziny zawodników, działaczy i zwykłych sympatyków wałbrzyskiego basketu. Razem naliczyłem (doliczając naszą piątkę z samochodu) ok. 20 osób. Po drugiej stronie pełno miejscowych entuzjastów koszykówki. Naszych przyjaciół sprzed dwóch lat, ubranych w gustowne trójkolorowe zimowe czapeczki, jednak nie spotkaliśmy. 

Przywitałem się z prezesem. Później z "Opalonym" odzianym w t-shirt Supermana. Wreszcie spojrzałem na parkiet. Sześć minut do przerwy. Prowadzimy sześcioma punktami. Po boisku biega wyraźnie już zmęczony Rafał Glapiński. Pytam siedzącego przede mną jegomościa (siedział obok prezesa) jak idzie "Glapie". W odpowiedzi otrzymuję zdecydowane, rytmiczne potakiwanie. Wraz z kolejnymi minutami meczu staliśmy się dwuosobowym fanklubem "Glapy". Gdy nasz rozgrywajacy wymuszał kolejne przewinienia lub po profesorsku zabierał piłkę rywalom, pan jegomość kiwał głową w moją stronę z wymalowanym na twarzy obrazem zachwytu grą Glapińskiego. Odpowiadałem mu na to półsłówkami typu "wow!", "masakra", "ekstra!". 

Do przerwy biało-niebiescy prowadzą 41:32, a "Glapa" ma na koncie 12 punktów. W przerwie jeden z naszej "samochodowej piątki" bierze udział w konkursie dla kibiców i wygrywa pen drive'a, pomimo tego, że ledwo dorzucił do obręczy z odległości 6.75 m. Mój sąsiad-jegomość wystartował za to w konkursie tortowym. I choć słodkości nie otrzymał, to przemiły prezes Polkątów wręczył mu jakieś gadżety promujące lokalną gminę. Sam otrzymałem nawet mapę Kątów Wrocławskich. Hmm... czyżby pan prezes był świadom naszego wcześniejszego błądzenia?

Druga połowa meczu. Gospodarze się odgryzają, a nasi trzymają się w grze za sprawą trójki Glapiński-Stochmiałek-Iwański. Na początku czwartej kwarty nadszedł moment, który był moją najczarniejszą myślą od kilkunastu minut - Polkąty wychodzą na prowadzenie. Górnicza defensywa topnieje niczym arktyczne lodowce. W ofesywie biało-niebiescy nie radzą sobie z agresywną, wysoką obroną Maximusa. 

Na nasze szczęscie, mamy w składzie Glapińskiego i jego wieloletnie doświadczenie z lig wyższych niż folwarczno-przaśne trzecioligowe rozgrywki. Toczący przez całe spotkanie wojnę z sędziami Glapiński był podrażniony. Przyzwyczajony do pracy sędziów z lig wyższych, nie mógl zaakceptować ewidentnych błędów arbitrów. W pewnym momencie zdenerwowany "Glapa" usiadł na krzesełku zmian, gotowy do powrotu na boisko. Z nietęgą miną koszykarskiego mordercy splunął na parkiet. Od tego momentu wierzę, że Górnik ma lidera. Ten kawałek DNA uspokoił mnie, bo uwierzyłem, że z liderem na boisku ten mecz wygramy. Nie pomyliłem się. Glapiński dyrygował grą wałbrzyszan, wymuszał kolejne faule, jego rzut osobisty ustalił wynik meczu na 73:69. To on przejął piłkę w ostatnich sekundach meczu. Najpierw mocno trzymał ją pod pachą, jednocześnie osłaniając ją ciałem. Potem wyrzucił ją wysoko w powietrze w geście triumfu. Zabrzmiała końcowa syrena, a my zbliżyliśmy się do barierek by przybić piątki biało-niebieskim.

Górnicy zdali ważny test, choć gospodarze, trafiający przez pewien czas w drugiej połowie ze wszystkich pozycji jak natchnieni, byli baaardzo blisko popsucia mi tego weekendu. Właściwie, byli o jeden rzut od wymazania mi uśmiechu z twarzy. Przy stanie 70:67 dla Górnika, skuteczność koszykarzy Maximusa zrobiła sobie wagary, co pozwoliło naszym cieszyć się z wygranej. 

W drodze powrotnej, ponownie ściśnięty jak sardynka na tyłach samochodu, słuchałem jak nasz kbic-kierowca wyrażał swoje obawy przed kolejnymi meczami. Powiadał, że "z taką grą w barażach daleko nie zajedziemy". Przed Górnikiem jeszcze sporo meczów i mam nadzieję, że nasi koszykarze pokażą mu, jak bardzo się mylił.

2 komentarze:

  1. Cześć. Z tej strony jegomość :) który z wymalowanym uśmiechem na twarzy opuścił Kąty Wrocławskie. Moim zdaniem konkurs ( losowanie ) tortu było ustawione :) Do zobaczenia na meczach u siebie jak i wyjazdowych. Pozdrawiam Silvio.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pozdrawiam również :) Także uważam, że konkurs był ustawiony :)

      Usuń