Szukaj na tym blogu

poniedziałek, 8 października 2012

Koszykarska gorączka i pierwsza bolączka

Górnik Wałbrzych - Śląsk II Wrocław 84:87 po dogr.


Początki sezonu są trudne dla wszystkich. Trudne dla fanatycznych kibiców, którzy starają się wprowadzić nowe rozwiązania, co czasami - z powodu różnych drobnych niedopracowań - nie wychodzi. Niełatwo jest też oczywiście zawodnikom, grającym wreszcie mecz o stawkę.

Ostatni raz spotkanie o ligowe punkty w Wałbrzychu oglądaliśmy - uwaga - 7 marca, czyli równo siedem miesięcy temu. Był to mecz... derbowy pomiędzy Górnikiem a KK Wałbrzych. 

Dziś oba zespoły występują już razem pod jednym szyldem. Podzielone do tej pory środowisko koszykarskie zjednoczyło się, czego efektem były tłumy kibiców w OSiRze. Ostatni raz nadkomplet publiczności wypełniający siedziska, schody oraz pierwszy rząd balkonów oglądaliśmy w koszykarskim Wałbrzychu w 2007 roku - jeszcze przed awansem do ekstraklasy. Autentycznie poczułem nostalgiczny powiew przeszłości, gdy ludzi nie bardzo obchodziło w której lidze gramy. Ważne było, że biało-niebiescy wychodzili na parkiet. Świetnej frekwencji pomogło zapewne zjednoczenie miasta pod jedną, biało-niebieską banderą. Klub z czystym kontem, świeżym startem, ambicjami oraz doskonale rozpoznawalnymi twarzami zadziałał jak magnez na kibiców. Ta oto piosenka chodziła mi po głowie, gdy ujrzałem nadkomplet w hali:


Autentyczna podróż w czasie stała się faktem.

Pierwsze minuty meczu, prowadzimy 16:4, ogłuszający doping niesie górniczych koszykarzy. Wszyscy na trybunach myślami byli już przy kolejnym spotkaniu. Tak miał wyglądać cały sezon. Wałbrzyszanie niczym walce mieli przecież rozjeżdżać wszystkich rywali, a lider zespołu Sławek Buczyniak miał być niezniszczalnym profesorem dla trzecioligowych rywali. Pomyślałem sobie: "Będzie tak jak zakładałem. Wygramy 20-25 pkt.". Cóż... myliłem się bardzo.

Tego niedzielnego wieczoru nadmuchany do granic możliwości balon oczekiwań pękł z wielkim hukiem. Pompowali go wszyscy: działacze, sprowadzając solidnego nawet na I ligę (co dopiero na III) wspomnianego Buczyniaka oraz organizując błyskotliwą prezentację zespołu. Swoje wydechy powietrza dorzucili trenerzy i koszykarze. Zwycięstwa w sparingach z drugoligowcami napawały kibiców wielkim optymizmem. Aż tu nagle... BOOM !!!

Szok, niedowierzanie. Górnik przegrał z młodzieżą Śląska, która w prawie połowie tego dnia składała się z ledwie 16-letnich młokosów, którzy jak się okazało w niczym nie ustępowali naszym weteranom (dobry mecz chociażby urodzonego w 1996 roku Marca-Oscara Sanniego). Jeszcze pół roku temu młody zespół biało-niebieskich ogrywał rezerwy Śląska różnicą ponad 30 punktów. Teraz - w błyszczących nowych strojach  - cudem doprowadziliśmy do dogrywki by ostatecznie zasłużenie przegrać.

Jak to często w trudnych meczach bywa, wielu zrzucało winę na sędziów. Bzdura. Wracaliśmy wolno do obrony, nie zastawialiśmy tablicy czy też nie mieliśmy żadnego pomysłu na grę w ataku, gdy na ławce po czwartym przewinieniu w pierwszej kwarcie musiał usiąść Buczyniak.

Gdy wynik uciekał, trener Chlebda postawił na czas weteranów. Ograne ze sobą nie tyle na parkietach, co na betonowych streetballowych boiskach trio Stochmiałek-Łabiak-Myślak. To właśnie oni sprawili, że wróciliśmy do gry w czwartej kwarcie, gdy to rozpaczliwie rzuciliśmy się w pogoń za rywalem. Sprawili to po indywidualnych akcjach, siermiężnie, czasem forsując - z wyłączeniem akcji na linii Łabiak-Buczyniak - rozwiązania w ofensywie.

Trener Chlebda podjął ryzykowną decyzję, trzymając wspomniane trio bardzo długo w grze. Zmęczony Stochmiałek złapał piąty faul jeszcze w czwartej kwarcie, a grający niemal cały mecz Łabiak nie złapał dwóch kluczowych podań (raz podanie było troszkę za mocne, drugi raz nic już naszego gracza nie usprawiedliwia).

Nasz coach zapomniał o młodszych koszykarzach, którzy zrobili duże postępy na przestrzeni poprzedniego sezonu. Szeroka kadra zgubiła Górnika, stając się nie atutem, a przekleństwem. Hubert Murzacz i Paweł Maryniak grali niecałe 10 minut ("Maryna" zdążył jedynie zaliczyć stratę i nie trafić z trzech metrów do kosza), Kacper Wieczorek zaliczył jedynie epizod, a Sebastian Narnicki przesiedział cały mecz na ławce. Cała czwórka straciła w oczach trenera i tylko możemy gdybać, czy ich wejście na parkiet cokolwiek by zmieniło.

Biało-Niebieskim ostatecznie chyba nie pomógł fantastyczny doping kibiców. Większość wałbrzyskich zawodników nie grało jeszcze przy tak wielkiej publiczności, a ci najbardziej doświadczeni jak Stochmiałek i Łabiak mecze przy takich tłumach rozgrywali dawno temu. W przypadku tego drugiego było to dekadę temu, gdy jako młody zawodnik wchodził do gry z ławki w pierwszoligowym Roto Górniku.

Nic z gwizdów i buczeń nie robili sobie za to goście, którzy grali bardzo konsekwentnie i skutecznie. Raz po raz zza linii 6,75 m naszych karcił Paweł Nowicki, grę ustawiał Maksym Kulon (10 pkt, dzień wcześniej przesiedział cały mecz na ławce pierwszoligowego Śląska w wygranym meczu z Polonią Przemyśl), a spod kosza skutecznością imponował Paweł Bochenkiewicz (18 pkt, z Polonią 2 pkt w 6 min), który przed paroma sezonami był bardzo blisko gry w Górniku. Wielkim strategiem okazał się trener Łukasz Grudniewski, który z rocznikiem 1996 sięgnął w tym roku po brąz mistrzostw Polski (w składzie Dawid Kołkowski, który zaczynał karierę jako biało-niebieski).

W niedzielę na pewno oglądaliśmy inny Górnik. Nie do końca jednak taki, jaki sobie wymarzyliśmy. W Wałbrzychu wybuchła na nowo koszykarska gorączka, a wysoką temperaturę spotkań może obniżyć tylko... no właśnie co ? Pomimo tej porażki oraz paru bolączek nasz zespół ma naprawdę ogromny potencjał by zwojować III ligę. Pierwsze koty za płoty. 

Wyciągamy wnioski, gramy dalej.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz