Spostrzegliście te wszystkie plakaty reklamujące mecze biało-niebieskich, którymi obsmarowują centrum miasta ? Postanowiono zająć najbardziej strategiczne miejsca reklamowe w śródmieściu. I w taki to sposób zapowiedź najbliższego pojedynku Górnika znajdujemy na szybach okalających to Piekarnię Frąckowiak na Gdańskiej, to Sporting na Słowackiego (czyli na naszej reprezentacyjnej wałbrzyskiej wersji łódzkiej Piotrkowskiej), to nawet - co mnie wprawiło w zdumienie - fryzjera na 1 Maja, koło Zielonego Rynku. Promocja ruszyła z kopyta aż się kurzy.
Już w piątek mecz z Tychami. Po sukcesie naszych, jakim była bez wątpienia wygrana ze Startem, rozsmakowaliśmy się w Victorii wiktoriach. Wiara co niektórych w zwycięstwa powróciła jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.
Jak wiadomo, nie ma w tej lidze drużyn, których z naszej górniczej perspektywy śmiało możemy przedstawiać jako "chłopców do bicia". Taką drużyną nie jest nawet zespół z Tych. W tym przypadku jestem jednak skłonny stwierdzić, że jesteśmy faworytem. Rzadko w tym sezonie możemy wysuwać tezy, że czeka nas gładka przeprawa. Gładka jak przez ul. Wrocławską o godz. 2 w nocy. Jednak czy to jest ten czas, by twierdzić, że będzie łatwo i przyjemnie ? Jasne, że nie. To nie będzie gładka przeprawa.
Nasza gra w ataku sprawia, że w moje przekonanie o zwycięstwie wkradła się pewna niepewność. Oczywistą oczywistością jest, że nasza ofensywa kuleje na jedną nogę, a zamiast prawej dłoni ma protezę. Nasza ofensywa jest więc nieskładna jak wojenny weteran. Na nasze szczęście brat-bliźniak ofensywy, czyli defensywa, radzi sobie nadspodziewanie dobrze i to właśnie w nim widzimy kogoś, kto nas uszczęśliwi.
Sam już nie wiem czy korzystniej dla nas jest grać w siedmiu czy dziesięciu. Bez kontuzjowanych naszych weteranów skończyły się niedomówienia, a zaczęła się GRA. W ostatnią sobotę zobaczyliśmy taki Górnik, jaki w tej niezwykle dla nas wymagającej lidze chcemy oglądać. Oczywiście zdajemy sobie sprawę z naszych ułomności pod tablicami czy na pozycji nr 2, niemniej jednak nie jesteśmy w stanie zaakceptować braku zaangażowania. Miejmy nadzieję, że ostatnie spotkanie wspomniany brak zaangażowania wypleniło na dobre.
GKS to zespół prosty jak konstrukcja ołówka. Trzech gringos, którzy o grze w koszykówkę wiedzą wiele łączy się z grupą ligowych zapychaczy składu, byle dociągnąć do dziesięciu istnień ludzkich w protokole. Wszystko to jest kierowane przez doświadczonego, dobrego szkoleniowca, który od lat wielu składa do kupy zespoły z Górnego Śląska.
Reasumując, jedyna sytuacja, w której naszego równie pazernego na wygrane jak my rywala nie uda się przeskoczyć, to "dzień potrójnego konia" w wykonaniu trzech gringos. Trio Witos, Jarecki i Kwiatkowski wspólnie musieliby wydrzeć 70 punktów. Mało prawdopodobne, ale z drugiej strony możliwe.
To, co łączy GKS i KSG to nie tylko pozycja w tabeli i poprzestawiane literki w wymienionych skrótach. Łączy nas krótka ławka. Różnica polega na tym, że u nas wygląda to trochę bardziej zespołowo. W gwiazdorskiej formie jest Nitsche, spokój wprowadza Kowalski, ożywienie oferują Muszyński i Wróbel, a Kietliński ewoluuje z każdym kolejnym treningiem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz