Szukaj na tym blogu

czwartek, 24 lipca 2014

100 milionów gorących koszykarskich serc


Autor książki podczas akcji promocyjnej, pinayonthemove.com

Zastawialiście się może kiedyś jaki naród najbardziej kocha koszykówkę? Pewnie nie. Mi też się to nie zdarzyło. W końcu odpowiedź wydaje się oczywista - nikt tak nie kocha tego sportu jak Amerykanie. Niedawno przekonałem się, że żyłem w błędzie. Jest bowiem na planecie Ziemia jedna nacja, która darzy basket większą miłością. I nie chodzi tutaj o Polskę (taki żart).

Od kilku miesięcy na półce czekała na swoją kolej. Wreszcie po nią sięgnąłem. "Pacific Rims" Rafe'a Bartholomew opowiada o pasji do koszykówki narodu, który z fizycznego punktu widzenia nie miał prawa koszykówki pokochać. Próżno przecież szukać drugiej takiej zawodowej ligi, w której środkowy z zagranicy może mierzyć maksymalnie 198 cm wzrostu, a miejscowy rozgrywający ma przeważnie ok. 165 cm. Na Filipinach, bo o nich mowa, wzrost nie ma większego znaczenia - liczy się wielkie serce do koszykówki.

Z Rafem Bartholomew po raz pierwszy zetknąłem się na portalu grantland.com, jednym z najpopularniejszych w Ameryce, jeżeli chodzi o amerykański sport oraz lokalną popkulturę. Bartholomew pisuje tam fajne artykuły, co skłoniło mnie do zakupu jego trochę sportowej, trochę podróżniczej książki. Dziś, choć nie dojechałem jeszcze do ostatniej strony, już wiem, że zakupiona w dolarach i przez sieć książka spełniła moje oczekiwania.

Rafe w "Pacific Rims" opisuje swoją podróż na Filipiny, gdzie postanowił sprawdzić zasłyszane legendy o pasji niskich Filipińczyków do koszykówki. Bartholomew określa sam siebie jako "koszykarskiego maniaka". Wychował się na Manhattanie w Nowym Jorku, w kolebce basketu, ukończył prestiżową uczelnię Northwestern w stanie Illinois, był stypendystą Fulbrighta, czyli ogólnoświatowego programu stypendialnego dla najzdolniejszych studentów. To właśnie dzięki stypendium wsiadł w samolot i wyruszył na Filipiny, gdzie przez rok obserwował związki wyspiarzy z koszykówką.

Filipiny leżą na południe od Japonii i składają się z 7 107 wysp (!!!) Językami urzędowymi są angielski i filipiński, a stolicą Manila. Wg danych z tego roku Filipiny zamieszkuje 99,9 mln ludzi. Obecną nazwę zawdzięczają hiszpańskim kolonizatorom, którzy w XVI wieku nazwali wyspy na cześć króla Hiszpanii, Filipa II, natomiast za hiszpańską własność Filipiny uznał w 1521 roku portugalski odkrywca Ferdynand Magellan. Pod koniec XIX wieku Filipiny trafiły w ręce Amerykanów, by po II Wojnie Światowej uzyskać niepodległość. Przez 21 lat wyspami silną ręką rządził Ferdinand Marcos, znany z korupcji, cenzury, łamania praw człowieka i wprowadzenia stanu wojennego. Jego rządy obalono w 1986 roku podczas rewolucji. Wprowadzenie demokracji na Filipinach nie przyniosło jednak kompletnego spokoju, bo na wyspach wciąż do czasu do czasu się kotłuje, chociaż ostatnio bardziej z powodu tajfunu, który w zeszłym roku zabił ponad 6000 mieszkańców wysp.

Koszykówka na Filipiny zawitała bardzo wcześnie dzięki Amerykanom, którzy na Pacyfiku mieli swoje bazy wojskowe. Było to w latach 30., czyli w czasie gdy w USA sportem numer jeden był baseball. To właśnie tą dyscypliną sportu starano się zarazić niskich Filipińczyków. Dziwnym trafem mieszkańcy wysp zakochali się jednak w koszykówce i to pomimo tego, że początkowo grały w nią na Pacyfiku tylko kobiety. Dzięki lekcjom od Amerykanów Filipińczycy szybko dołączyli do koszykarskiej elity na świecie. Na Igrzyskach Olimpijskich w Berlinie w 1936 roku zajęli 5. miejsce (bilans 4-1, porażka jedynie z mistrzem, USA), a podczas Mistrzostw Świata w Brazylii w 1954 zgarnęli brązowy medal. Potem było już gorzej, choć postawa Filipin w Berlinie pozostaje najlepszym wynikiem azjatyckiej drużyny podczas igrzysk. W 2013 roku Filipiny zdobyły wicemistrzostwo Azji (porażka w finale z Iranem) i zakwalifikowały się do tegorocznych MŚ w Hiszpanii. Będzie to pierwsza wizyta wyspiarzy na MŚ od 38 lat! 

Okazuje się, że na Filipinach boisko do koszykówki można znaleźć niemal na każdym kroku. Przypięte do drzewa kosze znajdują się na podwórkach i w dżungli, a boiska, czy to asfaltowe, czy nieco bardziej profesjonalne, są wiecznie pełne graczy w różnym wieku. I różnym obuwiu, bo Filipińczycy najbardziej lubią grać w kosza w japonkach. Polska nazwa tego obuwia jest dość niefortunna, bo filipiński naród Japończyków wielką sympatią nie darzy (zbyt wiele wojen, zbyt wiele okrucieństwa pomiędzy tymi krajami na przestrzeni lat). Koszykówką interesują się praktycznie wszyscy. Na murach widnieją grafiti związane z NBA, a dzieci dostają imiona znanych amerykańskich koszykarzy. W zeszłym roku zresztą w Manili mecz rozegrali koszykarze Rockets i Pacers.

Na Filipinach gra się 4x12 minut, jest liga uniwersytecka, jest też i draft dla najlepszych koszykarzy-studentów. Liga Zawodowa, PBA, nie zna spadków, ale za to nazwy klubów są dość komiczne (np. Coca-Cola Tigers, Talk 'N Text Pals, Alaska Aces, St. Miguel Beermen) i zmieniają się w zależności od sponsora. Sezon toczy się na dwa sposoby, w ciągu roku mamy dwóch mistrzów. Pierwsza część sezonu to zawody bez obcokrajowców, w drugiej do każdej drużyny może dołączyć jeden gracz zagraniczny, prawie zawsze Amerykanin. Słynący z niskiego wzrostu Filipińczycy ustalili także limit wzrostu dla zawodników z importu, gdzie najwyższy koszykarz nie może mieć więcej niż 6 stóp i 6 cali, czyli ok. 198 cm (dane z książki, wydanej w 2010 roku). Przed sezonem koszykarze z zagranicy są mierzeni przez specjalną komisję, a weryfikowany zawodnik kładzie się na plecach. Ta metoda funkcjonuje od kilku lat - wcześniej zawodnik poddawał się wyrokowi metra stając pod ścianą. "Stranierich" pod ścianą się już jednak nie stawia, bo zbyt często zdarzało się, że gracze... kurczyli nogi w kolanach i tym samym oszukiwali komisję (obecnie składa się ona z pracowników ligi, wcześniej ze zwykłych lekarzy). 

Życie koszykarza-obcokrajowca na Filipinach to prawdziwa huśtawka nastrojów. Koszykarz z zagranicy zarabia dwa razy więcej od najlepszego w zespole Filipińczyka, ale też zostaje poddany największej presji. To obcokrajowiec ma być liderem oraz autorem zwycięstw. Jeżeli nie spełnia któregoś z wymagań, klub się z nim żegna. Może to się zdarzyć...  po tylko jednym rozegranym spotkaniu lub w trakcie serii finałowej. Jeżeli natomiast daje z siebie 200% i dostarcza w każdym meczu ponad 20 punktów i kilkanaście zbiórek (lub kilka asyst) z miejsca staje się idolem kibiców i nie może opędzić się od blasku fleszy, autografów i piszczących fanek. 

Koszykówka na Filipinach to też ważne narzędzie w rękach polityków, biznesmenów i celebrytów. Okazuje się bowiem, że najkrótsza droga do funkcji reprezentacyjnych wiedzie przez wsparcie koszykarzy. Ci zaś, jeżeli tylko wystartują w wyborach po zakończeniu kariery, mają łatwą drogę do uzyskania mandatu senatora.

Bartholomew miał okazję spędzić cały sezon z jedną z drużyn PBA. Pozwoliło mu to z bliska obserwować treningi, wydarzenia  w szatni oraz mecze. Zasłyszana legenda okazała się prawdą - Filipiny kochają koszykówkę najbardziej na świecie. Ciężko to sobie wyobrazić w Polsce. No chyba, że wielki koszykarski boom nad Wisłą, który oglądaliśmy w pierwszej połowie lat 90. pomnożymy jakieś kilkaset razy...

Według autora "Pacific Rims" uliczną ciszę wciąż i wciąż zakłóca jeden dźwięk - odbijającej się od podłoża piłki do koszykówki. Nic w tym dziwnego, skoro niemal 100 milionów serc bije właśnie dla tego sportu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz