Szukaj na tym blogu

poniedziałek, 25 czerwca 2012

wtorek, 19 czerwca 2012

Coś na amnezję ? A DAM lEK !

Postawny, wciąż w dobrej formie, zawsze elegancki, znany z żywiołowej gestykulacji podczas meczów. Sezon 2011/12 może zaliczyć do udanych. Z Asseco Prokomem Gdynia sięgnął po swoje premierowe mistrzostwo Polski w roli trenera. Tytuł z ławki trenerskiej dołączy tym samym do trzech złotych medali zdobytych ze Śląskiem Wrocław w roli zawodnika. Trener i koszykarz z sukcesami. Pochodzący z Wałbrzycha, wychowanek Górnika Andrzej Adamek, pomimo sukcesów w skali krajowej, nie zapomina o korzeniach.
fot. PLK

Adamek w Górniku występował do 1995 roku, czyli do czasu gdy biało-niebieski substytut Śnieżka Aspro Świebodzice wycofała się z najwyższej klasy rozgrywkowej. Zdolny, wtedy 23-letni Adamek nie miał problemów ze znalezieniem pracodawcy. Z Polonią Przemyśl już po roku świętował swój pierwszy medal MP - jak później się okazało - nie jedyny brązowy. Po przeprowadzce do Śląska Wrocław (Zepter Śląsk, Idea Śląsk) już cieszył się ze złota. Trzykrotnie - w 1999, 2000 oraz 2002 roku, w międzyczasie (2001) był jeszcze brąz z Prokomem Trefl Sopot. Po występach w Hoop Pruszków oraz sezonie w Szwecji powrócił do Wałbrzycha jako grający trener. Drużynę przejął z rąk Wojciecha Krzykały pod koniec 2004 roku, odszedł po prawie dwóch latach, zapewniając Górnikowi utrzymanie w I lidze. Miało to miejsce po pamiętnej wygranej z AZS Radom 56:54 na 2:1 w play-out - ojcem zwycięstwa był Marcin Kałowski, który rzucił 21 "oczek" (5x3).

Kariera trenerska naszego wychowanka to dwuletnia przygoda ze Śląskiem, z którym to w latach 2007-2008 zajmował trzecie miejsce w ekstraklasie. W sezonie 2008/09 próbował ratować przed upadkiem z elity Górnika. Jeszcze za czasów pracy z Górnikiem pierwszoligowym był asystentem w reprezentacji Polski, gdzie współpracował z Veselinem Maticiem i Andrejem Urlepem. Rola asystenta przylgnęła do Adamka na dłużej: od 2009 do 2012 roku asystował trenerom w Turowie Zgorzelec oraz Asseco Prokom Gdynia. Tych ostatnich przejął w lutym 2012, zdobywając swoje pierwsze mistrzostwo w roli trenera. Parę dni temu dołączył do kadry narodowej ponownie w roli asystenta - tym razem Alesa Pipana.

Imponujące CV. Medale mistrzostw Polski, występy w reprezentacji Polski i Eurolidze. Wszystko, co nasz wychowanek osiągnął miało miejsce już po przygodzie z Górnikiem. Można by sądzić, że Adamek nie ma żadnych zobowiązań, żadnego długu do spłacenia w stosunku do wałbrzyskiego klubu. Pomimo tego, zaraz po odebraniu złotego medalu MP, trener Asseco pojawił się w... Wałbrzychu, na treningu najmłodszych adeptów basketu. Piękny gest, a co najważniejsze - wcale nieodosobniony.

fot. zielu.eu
Parę lat wcześniej Adamek pojawił się bowiem na treningu naszych juniorów, gdzie prezentował swój brązowy medal zdobyty z Turowem Zgorzelec. Nasz wychowanek powraca z resztą do Wałbrzycha często, nie tylko w celu prowadzenia boiskowych wykładów dla naszej młodzieży, ale też po to, by obejrzeć jakiś mecz. Przykład ? Półfinał Mistrzostw Polski Młodzików 2011, gdzie biało-niebiescy pokazali się z dobrej strony.

Dla mnie trener Adamek to  symbol początku górniczego fanatyzmu, początku który z czasem ewoluował w powstanie tego bloga oraz spędzenie 18 h w pociągu w ciągu dwóch dni w drodze na turniej kibiców. Był rok 2004, Adamek kończył zawodniczą karierę, a ja dopiero co rozpoczynałem pisać swój kibicowski rozdział.

Dobrze wiedzieć, że u trenera Adamka siła górniczego przyciągania jest aż tak wielka, a serce wciąż biało-niebieskie.

czwartek, 14 czerwca 2012

Ten rok 1981

Na oficjalnej stronie klubu zamieściliśmy w formie statystycznej wspomnienie sezonu 1980/1981. Sezonu szczególnego, bo przynoszącego biało-niebieskim pierwszy medal mistrzostw Polski. Nasi zdobyli srebro, a w składzie wałbrzyskiego klubu grali Ci, o których słyszało nawet pokolenie nie mające prawa pamiętać tamtego wicemistrzostwa. Urodziłem się co prawda 8 lat po tym sukcesie, ale - z opowiadać taty - znam zawodników Młynarskiego, Krzykałę i Kiełbika oraz - już z własnych wspomnień - kojarzę przecież trenerów Młynarskiego, Krzykałę i Kiełbika.

Jaki był Górnik w 1981 roku ? Nie wiem. Całą swoją wiedzę na temat tamtego zespołu czerpię z genialnej książki Tomasza Piaseckiego "60 Lat Minęło - Jednosekcyjny Koszykarski Klub Sportowy - Górnik", która ukazała się w 2006 roku, przywołując burzliwą przecież historię wałbrzyskiego basketu. Drużyna z 1981 rok była oparta na Mieczysławie Młynarskim, który notował genialne wręcz zdobycze punktowe. 25-letni wtedy Młynarski regularnie zdobywał ponad 30 punktów w meczu (brak linii rzutów za trzy punkty !), zostając nie tylko królem strzelców rozgrywek ale i najbardziej wartościowym zawodnikiem. Do składu wchodził wtedy młodziutki, ledwie 19-letni Stanisław Kiełbik, który po spokojnym początku sezonu stał się ważnym ogniwem późniejszych wicemistrzów. Obaj panowie to żywe legendy naszego klubu, reprezentanci Polski, koszykarze, którzy zapisali się złotymi zgłoskami w historii polskiej koszykówki. Młynarski to rekordzista pod względem ilości punktów w jednym meczu (90 !) oraz rekordzista ligi po względem średniej punktów na mecz. Kiełbik za to to pierwszy gracz, który trafił zza linii rzutów za trzy punkty w historii ! (o tym więcej tutaj).

Górnik Wałbrzych to nie tylko symbol bezradności działaczy, którzy nie raz ciągnęli klub na samo dno. Biało-Niebiescy to nie tylko wieczni bankruci, często nie wiążący końca z końcem. Tak obraz przedstawiono mojemu pokoleniu. Szkoda, że nie mieliśmy tyle szczęścia by obserwować wielkie sukcesy wałbrzyskiego klubu - sukcesy, które zamierzamy przybliżać na oficjalnej stronie Górnika. Czas odświeżyć pięknie zapisaną (przez między innymi wyżej wymienione trio) biało-niebieską kartę. Obserwujcie niusy i czytajcie !

Rok 1981, jakże prehistoryczny dla wielu z nas, tutaj.

niedziela, 10 czerwca 2012

Więcej zawieruchy niż otuchy

Nie tak wyobrażali sobie sezon 2011/12 juniorzy Górnika Wałbrzych. Po rozczarowującej postawie, biało-niebieskich zabrakło nawet w najlepszej ósemce regionu w roczniku 1994.


JUNIORZY

Rocznik: 1994 i młodsi
Trener: Arkadiusz Chlebda

8 zwycięstw - 8 porażek

Pierwsza runda: 4 zwycięstwa - 8 porażek (5. miejsce na 7)
O miejsca 9-13 w regionie: 4 zwycięstwa, 0 porażek (1. miejsce)

Lider: Hubert Murzacz


Na posezonowym, oficjalnym spotkaniu z zawodnikami i kibicami trener Chlebda otwarcie przyznał, że w rozgrywkach juniorów "nie wszystko wyszło tak jak powinno". Trudno się z naszym trenerem nie zgodzić - 18-letni górnicy wyjątkowo rozczarowali, prezentując się najgorzej ze wszystkich biało-niebieskich grup młodzieżowych. 

Już pierwsze spotkanie sezonu dramatycznie wskazało naszym miejsce w szeregu. Zespół Chlebdy przegrał sensacyjnie na inaugurację w Kłodzku z miejscową Nysą 59:63. Po tej porażce w zespole doszło do rozpadu - treningi w klubie porzucili Damian Pabisiak oraz przede wszystkim mający za sobą grę w I lidze Oskar Pawlikowski. 

O ile porażkę w następnej kolejce z bardzo silnym WKK Wrocław można wytłumaczyć, to potknięcie w rywalizacji z młodszym rocznikiem tej drużyny już nie. Pierwsze zwycięstwo w sezonie przyszło dopiero w czwartej kolejce. Górnicy (zawodnicy urodzeni w 1994 i 1995 roku) ograli grającą rocznikiem 1996 ekipę Śląska - tą samą, która parę miesięcy później w swojej kategorii wiekowej sięgnęła po brązowy medal MP. O zwycięstwie nie byłoby nawet mowy, gdyby nie fantastyczny występ Huberta Murzacza - autora 46 punktów.

Dalsza część pierwszej fazy rozgrywek nie przyniosła poprawy - nasi planowo nie poradzili sobie z rówieśnikami WKK i Śląska. Progresu nie było widać również w pojedynku z młodszym o rok WKK II, gdzie nasi ponownie minimalnie przegrali (w dwumeczu 56:65 i 60:68). Co prawda biało-niebieskim udał się rewanż na kłodzkiej Nysie (90:53), ale tydzień później za porażkę w Wałbrzychu odgryźli się dwa lata młodsi od naszych gracze Śląska, wygrywając aż 85:54 - co gorsza dla WKS-u 26 punktów zdobył wychowanek Górnika, Dawid Kołkowski.

Pomimo kilku bardzo wstydliwych porażek, wałbrzyszanom do najlepszej ósemki regionu zabrakło niewiele. Zadecydowały dwie niewysokie porażki z młodszą wersją WKK - porażki, których do tej pory naszym młodzieżowcom udawało się unikać.

Górnik ostatecznie wylądował w najgorszej piątce regionu dolnośląsko-lubuskiego. Tutaj mecze były już bez historii - podopieczni Arkadiusza Chlebdy gromili rywali, a swoje szanse dostali nawet kadeci -  Łukasz Kołaczyński i Szymon Kowalski.

Liderem ekipy młodzików był - bezdyskusyjnie - Hubert Murzacz, który grę w swoim roczniku łączył przecież z niezłymi występami w III lidze. W rozgrywkach juniorskich Murzacz był klasą sam dla siebie, notując w 12 meczach śr. 25,8 pkt. Murzaczowi brakowało wsparcia (zwłaszcza pod koszem), a najdzielniej w grze wspierał go Szymon Łozowicki, który niedługo po zakończeniu sezonu juniorów (i w trakcie rozgrywek III ligi, gdzie odgrywał ważną rolę w zespole) postanowił zakończyć treningi w klubie. Trzecim zawodnikiem, który miał jako taki wpływ na seniorów Górnika, a występował również w juniorach jest rok młodszy od wyżej wymienionych Szymon Jaskólski.

Sezon juniorów przyniósł swoistą zawieruchę w sercach kibiców. Otuchy było jak na lekarstwo.

czwartek, 7 czerwca 2012

Wesołe lica na turnieju kibica (3)



Obok grania w turnieju oraz poznawania nowych ludzi, zahaczyliśmy o Dni Łańcuta. Przebrani i wykąpani w samą porę wstrzeliliśmy się w występ gwiazdy sobotniego wieczoru - Mroza. Tłocząc się na ławce za sceną nie widzieliśmy go w akcji, a jedyne wrażenia jakie do nas docierały były słuchowe. Mrozu ogólnie niczym się nie popisał - zaśpiewał słabo dwa covery, ze trzy razy wykonywał "Rollercoaster" i z pięć - w różnych aranżacjach - swój największy hit "Miliony Monet".

A tak występ Mroza wyglądał z perspektywy pierwszych rzędów:


Dni Łańcuta w sumie niewiele różnią się od naszych - popijawa, bójki, głośno piszczące gimnazjalistki przy scenie. Jedyna różnica polegała na lokalizacji - Dni Łańcuta mieściły się w samiuteńkim rynku. Scenę wciśnięto pomiędzy zabytkowe kamienice,a ludzie licznie zgromadzili się na niedużym placu, który w normalnych okolicznościach jest chyba parkingiem.

Po trudach turnieju, a przed koncertem Mroza, szukaliśmy na gwałt czegoś do zjedzenia. Wraz z chłopakami z Włocławka szukaliśmy pizzeri. Po zasięgnięciu języka, dowiedzieliśmy się, że całkiem znośna pizzeria znajduje się jakieś kilkaset metrów od rynku, gdzie była nasza siedziba. Rzeczywiście, pizzeria (której nazwy już nie pamiętam) była niedaleko. Szybko się jednak okazało, że jeden piec i mnóstwo zamówień skutecznie zablokowało naszą drogę do pożywienia. Pamiętam reakcję naszego Tomka, który słysząc, że na pizzę trzeba czekać 1 h, zrobił wielkie oczy. 

Po niezbyt przychylnych wieściach prędko opuściliśmy lokal (banda 10-osobowa), wracając do miasta. Tam doszło do podziału na dwie "grupy kebabowe". Wraz z Kwiatkiem, Tomkiem i anwilowym Robsonem (z którym mam zdjęcie dwa wpisy wcześniej) odwiedziliśmy kebab w dół ulicy, odbiegającej od rynku. Reszta chłopaków wybrała lokal w górę rynku. Po jakimś czasie okazało się, że moja grupa wybrała gorzej - nasze kebaby były mniej smaczne, w dodatku - z powodu długiej kolejki - czekaliśmy na nie w nieskończoność. Po odebraniu naszych porcji dołączyliśmy do reszty grupy, a ja wraz z Tomkiem skosztowaliśmy kebaba konkurencji. Był pycha !!! (Jeden z lepszych jaki w życiu jadłem... lub po prostu byłem bardzo głodny).

Wyprawa na drugi koniec Polski kształtowała także od strony kulturalnej. Jak się okazało, Podkarpacie potrafi zDolnego Ślązaka zaskoczyć. Pierwsza wizyta w lokalnym Społem zakończyła się niespodzianką, bo pani ekspedientka podała należność w przedziwny sposób: zamiast powiedzieć 5,69 zł (pięć sześćdziesiąt dziewięć), cenę ujęła jako 5, 6 na 9 zł (pięć sześć na dziewięć). Jakby tego było mało, na Podkarpaciu nie bardzo wiedzą co to jest "kajzerka". Nasza kajzerka nazywana tam jest "obwarzankiem". Nazewnictwo można sobie wytłumaczyć położeniem rzeszowszczyzny - miejscowi nie używają mającego wyraźnie niemiecki wydźwięk słowa "kajzerka" bo są związani bardziej z dawną Galicją, a nie z zaborem pruskim (niemieckim). I tak oto "obwarzanek", który u nas też funkcjonuje, ale w nieco innym sensie, wyparł "kajzerkę".

Co jeszcze rzuciło nam się w oczy na Podkarpaciu ? Dziewczyny !!! A raczej PIĘKNE, PRZEPIĘKNE DZIEWCZYNY. To nieprawdopodobne, ale w malutkim Łańcucie byliśmy blisko nabawienia się skręcenia karku. Przykład ? Nasza stolikowa podczas meczów, a później towarzyszka na Dniach Łańcuta - Felicja:

PPP photography

Ściana Wschodnia słynie nie tylko z pięknych kobiet. To również bardzo konserwatywne, niezwykle religijne społeczeństwo. Od lat PiS wygrywa tam wszystkie wybory, a na niedzielne msze - czego byliśmy świadkami - chodzą tłumy ! TŁUMY !!! Ludzie nie mieścili się w dość pokaźnym kościele. Tak wielu ich było. Coś nieprawdopodobnego.


wtorek, 5 czerwca 2012

Wesołe lica na turnieju kibica (2)

Nadszedł czas na dalszy ciąg podkarpackiej opowieści. W poprzednim wpisie wspominałem o naszym przyjeździe, pierwszych chwilach w Łańcucie oraz o rozegranych spotkaniach. Obok naszych czterech porażek (jednej dramatycznej, trzech dotkliwych), w Łańcucie odbył się konkurs rzutów za trzy punkty

Po ślamazarnej dyspozycji naszej drużyny na parkiecie, pomyślałem sobie, że fajnie byłoby odwrócić kartę w konkursie rzutów z dystansu. Z drugiej strony wiedziałem, że o sukces będzie trudno - sprzymierzeni z nami koszykarze Anwilu jak w transie trafiali zza linii 6,75m już podczas meczów. Każda drużyna miała zgłosić po trzech graczy. Zgłosiliśmy i my. Niestety, naszego zgłoszenia nie zauważyli organizatorzy, którzy chyba w podświadomości pomyśleli sobie: "Po co oni chcą startować !? Nie bardzo potrafią grać, a co dopiero rzucać z dystansu...". O niedopatrzeniu "stolikowych" słówko szepnął nam Batman z Anwilu (późniejszy najlepszy strzelec turnieju). Podszedłem do pani stolikowej, przypominając o naszym istnieniu.

W konkursie rzucano z trzech pozycji: z obu kątów boiska oraz ze środka. Z mojej perspektywy nie był to dobry prognostyk, bo najlepiej czułem się, rzucając z kąta 45 stopni - pozycji, z której w konkursie, nie wiedzieć czemu, zrezygnowano. O ile zawsze lubiłem oddawać rzuty z dystansu, to te z kąta 0 stopni były moją piętą achillesową. 

No nic. Pozostało przygotować się do konkursu. Nasz zespół - jako piąte koło u wozu - startował ostatni. Mieliśmy więc trochę czasu by porzucać. Ku mojemu zdziwieniu, na rozgrzewce trafiałem sporo rzutów, co skrzętnie podpatrzył Łukasz z Anwilu, mówiąc: "Ooo, mamy faworyta !". Ja osobiście się nim nie czułem, bo rozgrzewka nijak ma się do konkursu. W sumie byłem nieszczęśliwy, bo prawdopodobieństwo, że przestanę seryjnie trafiać w konkursie było duże. 

Nie śledziłem wyników rywali, dlatego gdy trafiłem 5 z 9 rzutów w konkursie, nie byłem w stanie zlokalizować swojej pozycji w zestawieniu. Oprócz głośnego "Ooo !" spikera po którymś z moich ostatnich rzutów, żyłem w nieświadomości. Chwilę później - po rzutach Tomka i Mattiego - okazało się, że byliśmy najlepsi drużynowo ! (ogólnie marne 8 celnych na 27 prób) Rzucałem na luzie, nie czułem presji, a po konkursie poczułem wielką ulgę - coś nam w tym turnieju jednak wyszło. 

Drugie miejsce drużynowo przypadło naszym kamratom z Włocławka. W indywidualnej dogrywce zmierzyłem się z Łukaszem - tym samym, który tak pochlebnie wypowiadał się o moich zdolnościach rzutowych na rozgrzewce. 

Łukasz trafił 5 z 9 rzutów, a ja ciężko wypuściłem powietrze, łapiąc się za swoją mokrą czuprynę. Stanąłem przed arcytrudnym zadaniem. Pomimo tego, podszedłem to sprawy  ponownie na luzie. Trafiłem niezłe 4 z 9 prób, ale to kolega z Anwilu cieszył się z pięknej statuetki, którą widać na zdjęciu.

Minimalna porażka początkowo bardzo mnie dotknęła, ale po czasie pomyślałem sobie: "Kurczę, trafiłem 9 z 18 rzutów w konkursie ! Zrobiłem wszystko, co w mojej mocy." Poza tym ucieszyłem się, że nagroda trafiła do obozu sprzymierzonych z nami włocławian. Po konkursie Łukasz stwierdził, że dyplom za zwycięstwo w konkursie (i samą statuetkę) powinien przedzielić na pół, powierzając jedną część mi. Szybko wykpiłem ten pomysł, podkreślając górniczą wyższość w konkursie drużynowym.

Nie będę ściemniał, że miałem swoisty "dzień konia" w konkursie. Na wałbrzyskich bądź wrocławskich boiskach pojawiam się od czasu do czasu, by oddać sporo rzutów - głównie z dystansu. Na moje nieszczęście, po konkursie "trójek" przestałem być anonimowy. Ta moja nagła rozpoznawalność stała się przekleństwem. Podający mi podczas konkursu piłki kibice miejscowego Sokoła dobrze zapamiętali sobie mój numer na koszulce. W bezpośrednim pojedynku z gospodarzami osaczano mnie z każdej strony. Czasem wydaje mi się, że gdybym chociaż na chwilę wybiegł w przerwie do toalety, to za mną stałby jeden z graczy Sokoła.

Znowu się rozpisałem. Dalszy ciąg, czyli Dni Łańcuta oraz Podkarpacie z punktu widzenia mieszkańca zDolnego Śląska, w następnym wpisie.

poniedziałek, 4 czerwca 2012

Wesołe lica na turnieju kibica (1)

1004 km. 22 h spędzone w czterech pociągach. Cztery rozegrane mecze w ciągu jednego dnia. Niemal cały kraj pokonany wszerz. To był szalony weekend. III Ogólnopolski Turniej Klubów Kibica Łańcut 2012 za nami.

Piątka zwykłych chłopaków z niezwykłą pasją do biało-niebieskiej kombinacji kolorystycznej wyruszyła na Podkarpacie pograć w koszykówkę. Z rozegranego w Łańcucie turnieju wracamy z pięknymi wspomnieniami, mocnymi wrażeniami i... silnymi zakwasami. 

Usiądźcie wygodnie przed matrycą/monitorem, zróbcie sobie herbatę, kawę lub cokolwiek tam sobie chcecie. To będzie długi wpis. Tak długi jak podróż z Wałbrzycha do Łańcuta.


Gdyby brać pod uwagę wynik sportowy, z wypadu na wschód nie powinniśmy być zadowoleni. Przegraliśmy wszystkie cztery mecze, z czego tylko w jednym byliśmy blisko wygranej (wyniki TUTAJ). Nikt z nas nie spuszcza jednak głowy. Poznaliśmy świetnych ludzi, poznaliśmy nieco inną Polskę niż tą, jaką znamy na Dolnym Śląsku (o tym później) i - przede wszystkim - kapitalnie się bawiliśmy. Trzydniową przygodę (z której większość czasu spędziliśmy w pociągu) zaliczamy do bardzo udanych.

Na turniej wybraliśmy się jedynie w pięciu. Fatalna liczba. Przyznam szczerze, że liczyłem na liczniejszą grupę. Część kibiców zatrzymała praca, innych obowiązki, ale największą grupę biało-niebieskich fanów sparaliżował strach przed wyprawą na drugi koniec Polski. Ostatecznie na Podkarpacie (oprócz mnie i Mattiego, których dobrze znacie) wybrali się:

Darek - 19 lat, nasz kościsty podkoszowy. Z zamiłowania biegacz. Największy talent: zasypianie w każdej możliwej pozycji w ciągu minuty. Bardzo mocny sen. Orkiestra Darka ze snu nie wybudzi (a na pewno nie dwie głośne koleżanki, które odwiedziły nas o 3 w nocy w pokoju).

Tomek - 26 lat, do momentu wyprowadzki z regionu był na każdym meczu biało-niebieskich. Niski wzrostem, wielki górniczą pasją. Bardzo zapracowany, co nie przeszkodziło mu do Łańcuta pojechać (panowie bierzcie przykład).

Kwiatek - 22 lata, równie często jak na meczach koszykarzy, można go ujrzeć na spotkaniach piłkarzy (cecha wspólna z Mattim). Cichy, spokojny, niepozorny. Piękna licealistka z Łańcuta uznała go za najstarszego w zespole.

Wiecie co ? Największy paradoks w tym wszystkim jest taki, że kibiców Górnika w Łańcucie reprezentowali ludzie mocno związani z innymi miastami. Ja cały rok spędziłem we Wrocławiu, Matti w Opolu, Kwiatek mieszka w Jedlinie, Tomek we Wrocławiu, a Darek w Gorcach. Tylko ja mam w dowodzie w miejscu stałego zameldowania wpisany Wałbrzych (nasze miastowe rozbicie zadziwiło organizatora).

Po 11 godzinach w drodze (od piątku, 21:10 do soboty, 8:49) i w moim przypadku nieprzespanej nocy, za co winię swój leciutki sen (Darek nie miał tego problemu), dotarliśmy na miejsce:


 
Zaraz po opuszczeniu dworca w Łańcucie, miny nam zrzedły. Okazało się, że dworzec znajduje się w niezbyt zagospodarowanej dziczy. Pamiętam jak wypaliłem: "Trzeba było wysiąść w Rzeszowie". Pomyśleliśmy sobie wtedy: "Dalej to już tylko Ukraina". Do centrum jakieś 2 km, do hali 2,5. Zapomnijcie o komunikacji miejskiej. Łańcut to 18-tysięczne miasteczko.

W połowie drogi do naszego miejsca pobytu odebrał nas wyluzowany organizator - członek klubu kibica Sokoła Łańcut. Zatrzymaliśmy się w schronisku młodzieżowym, prowadzonym przez sympatycznego starszego pana, który gaworzył jak to kiedyś był w naszym rejonie, a dokładniej w Świdnicy. Schronisko znajdowało się w samiuteńkim rynku. Bardzo dobra lokacja, zważywszy, że w sobotę odbywały się Dni Łańcuta.


Zaraz po zostawieniu rzeczy skierowaliśmy się na halę. Po drodze spotkaliśmy graczy-kibiców Anwilu Włocławek. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że w ciągu najbliższych godzin chłopaki z Kujaw będą naszymi absolutnie najlepszymi kompanami na Podkarpaciu. Na zdjęciu poniżej ja i - uwaga - 18-letni Robson z Włocławka (prawda, że wygląda na starszego !?).


Z kibicami Anwilu połączył nas trochę los. Mieszkaliśmy w jednym schronisku, przypadkowo spotkaliśmy się w drodze na halę, a później dzieliliśmy jedną szatnię (dla jasności - pryszniców nie dzieliliśmy). 

Kompleks rekreacyjno-sportowy w Łańcucie jest przepiękny. Hala połączona z kortami tenisowymi, boiskami piłkarskimi (sztuczna murawa) i tymi do gry w koszykówkę (tartan) położona jest zaraz za rozległym parkiem, w którego centrum lśni XVII-wieczny Zamek Lubomirskich:



Sama hala sportowa łączy się ze świetnym zapleczem: bar, pływalnia oraz bardzo zadbane i nowoczesne szatnie. Pierwszoligowy Sokół Łańcut nie może narzekać na swoją bazę, a kibice chyba też nie mogą narzekać na wyniki swojego lokalnego klubu. Rok temu Sokół (wtedy w składzie z naszym Rafałem Glapińskim) był o włos od awansu do Ekstraklasy, w tym zajął dobrą, szóstą lokatę w tabeli I ligi.

Pierwszy mecz w turnieju graliśmy z kibicami Polonii Warszawa. Pomimo tego, że koszykarska Polonia to obecnie tylko zdolni młodzieżowcy (jeden z najlepszych 16-latków w Polsce, Grzegorz Kulka) oraz zespół kobiecy, to kibice tego zespołu na turniej dotarli. Była to najstarsza drużyna, gdzie najmłodszy gracz był starszy od nas, a najstarszy grubo po trzydziestce. Polonia zabiła nas obroną strefową oraz zgraniem w ataku. Mecz bez historii. Nie mamy wątpliwości, że "poloniści" grają wspólnie w jakiejś amatorskiej lidze, bo nawet koszulki mieli ze swoimi ksywkami.

Drugi mecz graliśmy ze Zniczem Jarosław. Do Łańcuta z Jarosławia niedaleko, więc tamtejsi kibice przyjechali w dziewięciu plus jeden w dresie, który przypominał trenera. Znicz nas zabiegał, a my ponownie nie znaleźliśmy odpowiedzi na ich zgranie.

Spotkanie z Sokołem Łańcut było najlepsze w naszym wykonaniu, ale chyba najgorsze w moim. Pudłowałem notorycznie, a chłopaki z Łańcuta często mnie podwajali, nie dając nawet centymetra wolnej przestrzeni (przestraszyli się, bo chwile wcześniej byłem drugi w konkursie rzutów za trzy). Wreszcie graliśmy składniej, spokojniej i dokładniej w obronie. Mnie rozpalała wewnętrzna frustracja, wynikająca z niemocy w ataku (tylko 2/2 za 1, kilka strat i pudeł z gry), a Matti i Darek trafiali bardzo ważne rzuty. Zaczęliśmy to spotkanie od wyniku 6:0, ale rywale szybko rzucili się do odrabiania strat (6:9). Gra kosz za kosz odbiła się na nas czkawką, bo gospodarze turnieju dysponowali aż 11-osobowym składem. Mi przyszło w udziale krycie bardzo szybkiego rozgrywającego, z którym radziłem sobie różnie - raz lepiej, raz gorzej.  Minimalna porażka 21:23 bardzo nas zabolała.

W tym momencie wiedzieliśmy już, że zajmiemy ostatnie miejsce. Pozostał nam mecz z dopiero co poznaną, a już zaprzyjaźnioną ekipą Anwilu Włocławek. Zagraliśmy na dużym luzie (ale i zmęczeniu), odpuszczając z braku sił w obronie. Rywale zrobili to samo, dlatego spotkanie z zespołem z Kujaw wspominamy najprzyjemniej. Byliśmy wyraźnie gorsi, przegraliśmy zasłużenie, ale ważne, że się przy tym dobrze bawiliśmy.

Anwil stanął do walki o zwycięstwo w turnieju, a nam przyszło porobić sobie pamiątkowe fotki i wziąść prysznic. Ostatecznie włocławianie nie dali rady Polonii i zajęli drugie miejsce. Obie drużyny zgarnęły pokaźne puchary, z resztą tak samo jak trzeci w końcowej klasyfikacji zawodnicy Znicza.

c.d.n - W następnym wpisie - konkurs rzutów za trzy, trochę o miejscowości, historie poturniejowe oraz parę podsumowań. Bądźcie w gotowości !!!