Szukaj na tym blogu

niedziela, 12 czerwca 2011

Nasi w finalach - dzień ostatni, czyli kończymy poza podium


Ostatni dzień finałowych zmagań biało-niebieskich oglądałem z Opalenicy. Do tej niewielkiej mieściny wybraliśmy się samochodem o 6 rano w pięć osób w dniu meczu. Za sobą pozostawiliśmy Legnicę, Lubin (kapitalny stadion i fenomenalne graffiti wykonane przez fanów miejscowego Zagłębia), Głogów i Wschowę Po 3,5 h jazdy i kilku przerwach na siuśki dotarliśmy na miejsce. 




Nasz przyjazd zbiegł się w czasie z pojawieniem się naszych graczy w akompaniamencie rodziców, których było ok. 15. Przez chwilę mogliśmy poczuć się jak gwiazdy z pierwszych stron gazet, bo każdy rodzic cieple się z nami witał. A propos gwiazd w wielkopolskim słońcu swoją obecnością turniej zaszczycił trener AZS Politechniki W-wa - Mladen Starcević (na zdjęciu w środku):


Chorwatowi życzyłem dobrego sezonu na co on odpowiedział łamaną polszczyzną: "bedzie, bedzie".

Sama hala - choć dość kameralna pod względem trybun - ma szeroki parkiet, a kąt nachylenia trybun jest bardzo dobry i pozwala oglądać rywalizację w dogodnych warunkach.




 Górnik Wałbrzych - Pyra Poznań 40:57 (17:37)
 
Przejeżdżając 230 km i wstają skoro świt byliśmy pełni nadziei, że nasza drużyna stanie na wysokości zadania i pokona Pyrę Poznań - ten sam zespół, który wsławił się sianiem totalnego zniszczenia w I kwarcie meczu z gospodarzami (słynne 22:0). Nasza nadzieja wydawała się topnieć z każdym kolejnym zagraniem biało-niebieskich. Wałbrzyszanie zaczęli od 0:11 i już wtedy było po meczu, czego wtedy nie wiedzieliśmy, a o czym przekonaliśmy się dopiero po ostatnim gwizdku sędziego.

Znakiem firmowym turnieju finałowego w Opalenicy pozostają zjawiska paranormalne i niespotykane nigdzie w zorganizowanych rozgrywkach koszykarskich. Zaczęło się od 0:22 w meczu Basket Team-Pyra płynnie przechodząc w zastanawiająco niski rezultat meczu Górnik-WKK (26:38), by skończyć na 17:37 do przerwy w pojedynku naszych z Pyrą. W tym ostatnim przypadku nie byłoby nic nadzwyczajnego gdyby nie fakt, że 14 z 17 punktów dla Górników zdobył jeden gracz - Marcin Szymanowski.

Nie jest tajemnicą, że spotkanie, którego stawką jest medal Mistrzostw Polski to prawdziwa wojna nerwów tym bardziej, gdy na hali króluje ogłuszający doping. Pierwszą kwartę przegrywamy 2:15. Nasi w niczym nie przypominają koszykarskiej drużyny: brak podań, ruchu, mnóstwo strat i katastrofalna defensywa. Wyglądało to fatalnie - tak fatalnie, że nie zamierzam dalej o tej pierwszej kwarcie pisać, bo szkoda mojego i waszego czasu. 

Druga odsłona to tradycyjnie zmienione całe pierwsze piątki u obu ekip. W tym właśnie momencie na boisku pojawił się Szymanowski, który ten turniej miał nierówny gdzie dobre mecze przeplatał tymi w których był niewidoczny. Tym razem Marcin przerósł samego siebie. Był jak powiew lodowatego wiatru u upalny, bezwietrzny dzień. W 10 minut zdobywa 14 punktów, trafia nawet za trzy punkty. Szymanowski niestety nie miał wsparcia w ataku, przez co akcje często kończył dość samolubnie. Grający z nr 8 koszykarz pokazał charakter i wieeelką wolę walki (po jednym z niecelnych rzutów cisnął dłonią z całej siły w parkiet). Gdyby koledzy mieli choć w połowie tyle zapału i energii co opisywany tu gracz, wynik byłby zdecydowanie bardziej dla nas korzystny.

Po obejrzeniu pierwszych dwudziestu minut byłem pewny jednego - nasi zaprezentowali najbardziej niechlujno-obskurną koszykówkę jaką widziałem w życiu. Nawet to jednak nie ostudziło mojego i kolegów zapału do wspierania KSG. Nasi drugą połowę zaczęli od świetnej, szczelnej defensywy. Niestety, niewiele zmieniło się w ataku, gdzie trwał festiwal niecelnych rzutów spod kosza, którego kulminacją był fatalnie wręcz rozegrany jedyny nasz kontratak w meczu. Jedynym dostarczycielem punktów pozostał Szymanowski, który zakończył spotkanie z 26 oczkami (11/25 zgr). Kompletnym niewypałem okazał się występ Maćka Krzymińskiego, który spudłował 18 ze swoich... 20 rzutów (sic !), co kompletnie nie przeszkodziło mu w byciu po 40 minutach drugim strzelcem Górnika z... 4 pkt na koncie ! Opalenica = strefa 11.

O ile Maciek często unikał podań do kolegów i oddawał kompletnie niepotrzebne rzuty z dystansu, to Łukasz Kołaczyński robił co mógł by przedrzeć się pod kosz. Niestety jego ciało, które jest podobno lżejsze od puchowego piórka, nie miało szans w pojedynku z solidnymi poznańskimi ścianami. Nasz filigranowy zawodnik ugrzązł po pachy w bagnistym podłożu dostarczonym przez rywali. Szkoda. Szkoda tego meczu, szkoda tej szansy. Z drugiej jednak strony młodzicy dostarczyli nam przez ostatnie miesiące mnóstwo emocji i za to musimy im podziękować. Chłopaki dokonali czegoś, co w moim przekonaniu w wałbrzyskim środowisku przesiąkniętym marazmem było nie do wykonania. Ostatnio nazwa "Górnik Wałbrzych" przynosiła nam wstyd, kojarzyła się z utraconymi nadziejami i brakiem jakiejkolwiek jakości w skali krajowej. Młodzicy ten obraz zmienili.  Mission Impossible stało się possible.

Czwarte miejsce w skali ogólnokrajowej to ogromny sukces, wielki wynik, z którego wszyscy kibice powinni być dumni.

Mistrzem Polski zostało WKK Wrocław, z którymi to w tym sezonie przegraliśmy trzy razy, ale raz różnicą jedynie punkcika. Srebro dla Polonii Warszawa.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz