Szukaj na tym blogu

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą łańcut. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą łańcut. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 7 czerwca 2012

Wesołe lica na turnieju kibica (3)



Obok grania w turnieju oraz poznawania nowych ludzi, zahaczyliśmy o Dni Łańcuta. Przebrani i wykąpani w samą porę wstrzeliliśmy się w występ gwiazdy sobotniego wieczoru - Mroza. Tłocząc się na ławce za sceną nie widzieliśmy go w akcji, a jedyne wrażenia jakie do nas docierały były słuchowe. Mrozu ogólnie niczym się nie popisał - zaśpiewał słabo dwa covery, ze trzy razy wykonywał "Rollercoaster" i z pięć - w różnych aranżacjach - swój największy hit "Miliony Monet".

A tak występ Mroza wyglądał z perspektywy pierwszych rzędów:


Dni Łańcuta w sumie niewiele różnią się od naszych - popijawa, bójki, głośno piszczące gimnazjalistki przy scenie. Jedyna różnica polegała na lokalizacji - Dni Łańcuta mieściły się w samiuteńkim rynku. Scenę wciśnięto pomiędzy zabytkowe kamienice,a ludzie licznie zgromadzili się na niedużym placu, który w normalnych okolicznościach jest chyba parkingiem.

Po trudach turnieju, a przed koncertem Mroza, szukaliśmy na gwałt czegoś do zjedzenia. Wraz z chłopakami z Włocławka szukaliśmy pizzeri. Po zasięgnięciu języka, dowiedzieliśmy się, że całkiem znośna pizzeria znajduje się jakieś kilkaset metrów od rynku, gdzie była nasza siedziba. Rzeczywiście, pizzeria (której nazwy już nie pamiętam) była niedaleko. Szybko się jednak okazało, że jeden piec i mnóstwo zamówień skutecznie zablokowało naszą drogę do pożywienia. Pamiętam reakcję naszego Tomka, który słysząc, że na pizzę trzeba czekać 1 h, zrobił wielkie oczy. 

Po niezbyt przychylnych wieściach prędko opuściliśmy lokal (banda 10-osobowa), wracając do miasta. Tam doszło do podziału na dwie "grupy kebabowe". Wraz z Kwiatkiem, Tomkiem i anwilowym Robsonem (z którym mam zdjęcie dwa wpisy wcześniej) odwiedziliśmy kebab w dół ulicy, odbiegającej od rynku. Reszta chłopaków wybrała lokal w górę rynku. Po jakimś czasie okazało się, że moja grupa wybrała gorzej - nasze kebaby były mniej smaczne, w dodatku - z powodu długiej kolejki - czekaliśmy na nie w nieskończoność. Po odebraniu naszych porcji dołączyliśmy do reszty grupy, a ja wraz z Tomkiem skosztowaliśmy kebaba konkurencji. Był pycha !!! (Jeden z lepszych jaki w życiu jadłem... lub po prostu byłem bardzo głodny).

Wyprawa na drugi koniec Polski kształtowała także od strony kulturalnej. Jak się okazało, Podkarpacie potrafi zDolnego Ślązaka zaskoczyć. Pierwsza wizyta w lokalnym Społem zakończyła się niespodzianką, bo pani ekspedientka podała należność w przedziwny sposób: zamiast powiedzieć 5,69 zł (pięć sześćdziesiąt dziewięć), cenę ujęła jako 5, 6 na 9 zł (pięć sześć na dziewięć). Jakby tego było mało, na Podkarpaciu nie bardzo wiedzą co to jest "kajzerka". Nasza kajzerka nazywana tam jest "obwarzankiem". Nazewnictwo można sobie wytłumaczyć położeniem rzeszowszczyzny - miejscowi nie używają mającego wyraźnie niemiecki wydźwięk słowa "kajzerka" bo są związani bardziej z dawną Galicją, a nie z zaborem pruskim (niemieckim). I tak oto "obwarzanek", który u nas też funkcjonuje, ale w nieco innym sensie, wyparł "kajzerkę".

Co jeszcze rzuciło nam się w oczy na Podkarpaciu ? Dziewczyny !!! A raczej PIĘKNE, PRZEPIĘKNE DZIEWCZYNY. To nieprawdopodobne, ale w malutkim Łańcucie byliśmy blisko nabawienia się skręcenia karku. Przykład ? Nasza stolikowa podczas meczów, a później towarzyszka na Dniach Łańcuta - Felicja:

PPP photography

Ściana Wschodnia słynie nie tylko z pięknych kobiet. To również bardzo konserwatywne, niezwykle religijne społeczeństwo. Od lat PiS wygrywa tam wszystkie wybory, a na niedzielne msze - czego byliśmy świadkami - chodzą tłumy ! TŁUMY !!! Ludzie nie mieścili się w dość pokaźnym kościele. Tak wielu ich było. Coś nieprawdopodobnego.


wtorek, 5 czerwca 2012

Wesołe lica na turnieju kibica (2)

Nadszedł czas na dalszy ciąg podkarpackiej opowieści. W poprzednim wpisie wspominałem o naszym przyjeździe, pierwszych chwilach w Łańcucie oraz o rozegranych spotkaniach. Obok naszych czterech porażek (jednej dramatycznej, trzech dotkliwych), w Łańcucie odbył się konkurs rzutów za trzy punkty

Po ślamazarnej dyspozycji naszej drużyny na parkiecie, pomyślałem sobie, że fajnie byłoby odwrócić kartę w konkursie rzutów z dystansu. Z drugiej strony wiedziałem, że o sukces będzie trudno - sprzymierzeni z nami koszykarze Anwilu jak w transie trafiali zza linii 6,75m już podczas meczów. Każda drużyna miała zgłosić po trzech graczy. Zgłosiliśmy i my. Niestety, naszego zgłoszenia nie zauważyli organizatorzy, którzy chyba w podświadomości pomyśleli sobie: "Po co oni chcą startować !? Nie bardzo potrafią grać, a co dopiero rzucać z dystansu...". O niedopatrzeniu "stolikowych" słówko szepnął nam Batman z Anwilu (późniejszy najlepszy strzelec turnieju). Podszedłem do pani stolikowej, przypominając o naszym istnieniu.

W konkursie rzucano z trzech pozycji: z obu kątów boiska oraz ze środka. Z mojej perspektywy nie był to dobry prognostyk, bo najlepiej czułem się, rzucając z kąta 45 stopni - pozycji, z której w konkursie, nie wiedzieć czemu, zrezygnowano. O ile zawsze lubiłem oddawać rzuty z dystansu, to te z kąta 0 stopni były moją piętą achillesową. 

No nic. Pozostało przygotować się do konkursu. Nasz zespół - jako piąte koło u wozu - startował ostatni. Mieliśmy więc trochę czasu by porzucać. Ku mojemu zdziwieniu, na rozgrzewce trafiałem sporo rzutów, co skrzętnie podpatrzył Łukasz z Anwilu, mówiąc: "Ooo, mamy faworyta !". Ja osobiście się nim nie czułem, bo rozgrzewka nijak ma się do konkursu. W sumie byłem nieszczęśliwy, bo prawdopodobieństwo, że przestanę seryjnie trafiać w konkursie było duże. 

Nie śledziłem wyników rywali, dlatego gdy trafiłem 5 z 9 rzutów w konkursie, nie byłem w stanie zlokalizować swojej pozycji w zestawieniu. Oprócz głośnego "Ooo !" spikera po którymś z moich ostatnich rzutów, żyłem w nieświadomości. Chwilę później - po rzutach Tomka i Mattiego - okazało się, że byliśmy najlepsi drużynowo ! (ogólnie marne 8 celnych na 27 prób) Rzucałem na luzie, nie czułem presji, a po konkursie poczułem wielką ulgę - coś nam w tym turnieju jednak wyszło. 

Drugie miejsce drużynowo przypadło naszym kamratom z Włocławka. W indywidualnej dogrywce zmierzyłem się z Łukaszem - tym samym, który tak pochlebnie wypowiadał się o moich zdolnościach rzutowych na rozgrzewce. 

Łukasz trafił 5 z 9 rzutów, a ja ciężko wypuściłem powietrze, łapiąc się za swoją mokrą czuprynę. Stanąłem przed arcytrudnym zadaniem. Pomimo tego, podszedłem to sprawy  ponownie na luzie. Trafiłem niezłe 4 z 9 prób, ale to kolega z Anwilu cieszył się z pięknej statuetki, którą widać na zdjęciu.

Minimalna porażka początkowo bardzo mnie dotknęła, ale po czasie pomyślałem sobie: "Kurczę, trafiłem 9 z 18 rzutów w konkursie ! Zrobiłem wszystko, co w mojej mocy." Poza tym ucieszyłem się, że nagroda trafiła do obozu sprzymierzonych z nami włocławian. Po konkursie Łukasz stwierdził, że dyplom za zwycięstwo w konkursie (i samą statuetkę) powinien przedzielić na pół, powierzając jedną część mi. Szybko wykpiłem ten pomysł, podkreślając górniczą wyższość w konkursie drużynowym.

Nie będę ściemniał, że miałem swoisty "dzień konia" w konkursie. Na wałbrzyskich bądź wrocławskich boiskach pojawiam się od czasu do czasu, by oddać sporo rzutów - głównie z dystansu. Na moje nieszczęście, po konkursie "trójek" przestałem być anonimowy. Ta moja nagła rozpoznawalność stała się przekleństwem. Podający mi podczas konkursu piłki kibice miejscowego Sokoła dobrze zapamiętali sobie mój numer na koszulce. W bezpośrednim pojedynku z gospodarzami osaczano mnie z każdej strony. Czasem wydaje mi się, że gdybym chociaż na chwilę wybiegł w przerwie do toalety, to za mną stałby jeden z graczy Sokoła.

Znowu się rozpisałem. Dalszy ciąg, czyli Dni Łańcuta oraz Podkarpacie z punktu widzenia mieszkańca zDolnego Śląska, w następnym wpisie.

poniedziałek, 4 czerwca 2012

Wesołe lica na turnieju kibica (1)

1004 km. 22 h spędzone w czterech pociągach. Cztery rozegrane mecze w ciągu jednego dnia. Niemal cały kraj pokonany wszerz. To był szalony weekend. III Ogólnopolski Turniej Klubów Kibica Łańcut 2012 za nami.

Piątka zwykłych chłopaków z niezwykłą pasją do biało-niebieskiej kombinacji kolorystycznej wyruszyła na Podkarpacie pograć w koszykówkę. Z rozegranego w Łańcucie turnieju wracamy z pięknymi wspomnieniami, mocnymi wrażeniami i... silnymi zakwasami. 

Usiądźcie wygodnie przed matrycą/monitorem, zróbcie sobie herbatę, kawę lub cokolwiek tam sobie chcecie. To będzie długi wpis. Tak długi jak podróż z Wałbrzycha do Łańcuta.


Gdyby brać pod uwagę wynik sportowy, z wypadu na wschód nie powinniśmy być zadowoleni. Przegraliśmy wszystkie cztery mecze, z czego tylko w jednym byliśmy blisko wygranej (wyniki TUTAJ). Nikt z nas nie spuszcza jednak głowy. Poznaliśmy świetnych ludzi, poznaliśmy nieco inną Polskę niż tą, jaką znamy na Dolnym Śląsku (o tym później) i - przede wszystkim - kapitalnie się bawiliśmy. Trzydniową przygodę (z której większość czasu spędziliśmy w pociągu) zaliczamy do bardzo udanych.

Na turniej wybraliśmy się jedynie w pięciu. Fatalna liczba. Przyznam szczerze, że liczyłem na liczniejszą grupę. Część kibiców zatrzymała praca, innych obowiązki, ale największą grupę biało-niebieskich fanów sparaliżował strach przed wyprawą na drugi koniec Polski. Ostatecznie na Podkarpacie (oprócz mnie i Mattiego, których dobrze znacie) wybrali się:

Darek - 19 lat, nasz kościsty podkoszowy. Z zamiłowania biegacz. Największy talent: zasypianie w każdej możliwej pozycji w ciągu minuty. Bardzo mocny sen. Orkiestra Darka ze snu nie wybudzi (a na pewno nie dwie głośne koleżanki, które odwiedziły nas o 3 w nocy w pokoju).

Tomek - 26 lat, do momentu wyprowadzki z regionu był na każdym meczu biało-niebieskich. Niski wzrostem, wielki górniczą pasją. Bardzo zapracowany, co nie przeszkodziło mu do Łańcuta pojechać (panowie bierzcie przykład).

Kwiatek - 22 lata, równie często jak na meczach koszykarzy, można go ujrzeć na spotkaniach piłkarzy (cecha wspólna z Mattim). Cichy, spokojny, niepozorny. Piękna licealistka z Łańcuta uznała go za najstarszego w zespole.

Wiecie co ? Największy paradoks w tym wszystkim jest taki, że kibiców Górnika w Łańcucie reprezentowali ludzie mocno związani z innymi miastami. Ja cały rok spędziłem we Wrocławiu, Matti w Opolu, Kwiatek mieszka w Jedlinie, Tomek we Wrocławiu, a Darek w Gorcach. Tylko ja mam w dowodzie w miejscu stałego zameldowania wpisany Wałbrzych (nasze miastowe rozbicie zadziwiło organizatora).

Po 11 godzinach w drodze (od piątku, 21:10 do soboty, 8:49) i w moim przypadku nieprzespanej nocy, za co winię swój leciutki sen (Darek nie miał tego problemu), dotarliśmy na miejsce:


 
Zaraz po opuszczeniu dworca w Łańcucie, miny nam zrzedły. Okazało się, że dworzec znajduje się w niezbyt zagospodarowanej dziczy. Pamiętam jak wypaliłem: "Trzeba było wysiąść w Rzeszowie". Pomyśleliśmy sobie wtedy: "Dalej to już tylko Ukraina". Do centrum jakieś 2 km, do hali 2,5. Zapomnijcie o komunikacji miejskiej. Łańcut to 18-tysięczne miasteczko.

W połowie drogi do naszego miejsca pobytu odebrał nas wyluzowany organizator - członek klubu kibica Sokoła Łańcut. Zatrzymaliśmy się w schronisku młodzieżowym, prowadzonym przez sympatycznego starszego pana, który gaworzył jak to kiedyś był w naszym rejonie, a dokładniej w Świdnicy. Schronisko znajdowało się w samiuteńkim rynku. Bardzo dobra lokacja, zważywszy, że w sobotę odbywały się Dni Łańcuta.


Zaraz po zostawieniu rzeczy skierowaliśmy się na halę. Po drodze spotkaliśmy graczy-kibiców Anwilu Włocławek. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że w ciągu najbliższych godzin chłopaki z Kujaw będą naszymi absolutnie najlepszymi kompanami na Podkarpaciu. Na zdjęciu poniżej ja i - uwaga - 18-letni Robson z Włocławka (prawda, że wygląda na starszego !?).


Z kibicami Anwilu połączył nas trochę los. Mieszkaliśmy w jednym schronisku, przypadkowo spotkaliśmy się w drodze na halę, a później dzieliliśmy jedną szatnię (dla jasności - pryszniców nie dzieliliśmy). 

Kompleks rekreacyjno-sportowy w Łańcucie jest przepiękny. Hala połączona z kortami tenisowymi, boiskami piłkarskimi (sztuczna murawa) i tymi do gry w koszykówkę (tartan) położona jest zaraz za rozległym parkiem, w którego centrum lśni XVII-wieczny Zamek Lubomirskich:



Sama hala sportowa łączy się ze świetnym zapleczem: bar, pływalnia oraz bardzo zadbane i nowoczesne szatnie. Pierwszoligowy Sokół Łańcut nie może narzekać na swoją bazę, a kibice chyba też nie mogą narzekać na wyniki swojego lokalnego klubu. Rok temu Sokół (wtedy w składzie z naszym Rafałem Glapińskim) był o włos od awansu do Ekstraklasy, w tym zajął dobrą, szóstą lokatę w tabeli I ligi.

Pierwszy mecz w turnieju graliśmy z kibicami Polonii Warszawa. Pomimo tego, że koszykarska Polonia to obecnie tylko zdolni młodzieżowcy (jeden z najlepszych 16-latków w Polsce, Grzegorz Kulka) oraz zespół kobiecy, to kibice tego zespołu na turniej dotarli. Była to najstarsza drużyna, gdzie najmłodszy gracz był starszy od nas, a najstarszy grubo po trzydziestce. Polonia zabiła nas obroną strefową oraz zgraniem w ataku. Mecz bez historii. Nie mamy wątpliwości, że "poloniści" grają wspólnie w jakiejś amatorskiej lidze, bo nawet koszulki mieli ze swoimi ksywkami.

Drugi mecz graliśmy ze Zniczem Jarosław. Do Łańcuta z Jarosławia niedaleko, więc tamtejsi kibice przyjechali w dziewięciu plus jeden w dresie, który przypominał trenera. Znicz nas zabiegał, a my ponownie nie znaleźliśmy odpowiedzi na ich zgranie.

Spotkanie z Sokołem Łańcut było najlepsze w naszym wykonaniu, ale chyba najgorsze w moim. Pudłowałem notorycznie, a chłopaki z Łańcuta często mnie podwajali, nie dając nawet centymetra wolnej przestrzeni (przestraszyli się, bo chwile wcześniej byłem drugi w konkursie rzutów za trzy). Wreszcie graliśmy składniej, spokojniej i dokładniej w obronie. Mnie rozpalała wewnętrzna frustracja, wynikająca z niemocy w ataku (tylko 2/2 za 1, kilka strat i pudeł z gry), a Matti i Darek trafiali bardzo ważne rzuty. Zaczęliśmy to spotkanie od wyniku 6:0, ale rywale szybko rzucili się do odrabiania strat (6:9). Gra kosz za kosz odbiła się na nas czkawką, bo gospodarze turnieju dysponowali aż 11-osobowym składem. Mi przyszło w udziale krycie bardzo szybkiego rozgrywającego, z którym radziłem sobie różnie - raz lepiej, raz gorzej.  Minimalna porażka 21:23 bardzo nas zabolała.

W tym momencie wiedzieliśmy już, że zajmiemy ostatnie miejsce. Pozostał nam mecz z dopiero co poznaną, a już zaprzyjaźnioną ekipą Anwilu Włocławek. Zagraliśmy na dużym luzie (ale i zmęczeniu), odpuszczając z braku sił w obronie. Rywale zrobili to samo, dlatego spotkanie z zespołem z Kujaw wspominamy najprzyjemniej. Byliśmy wyraźnie gorsi, przegraliśmy zasłużenie, ale ważne, że się przy tym dobrze bawiliśmy.

Anwil stanął do walki o zwycięstwo w turnieju, a nam przyszło porobić sobie pamiątkowe fotki i wziąść prysznic. Ostatecznie włocławianie nie dali rady Polonii i zajęli drugie miejsce. Obie drużyny zgarnęły pokaźne puchary, z resztą tak samo jak trzeci w końcowej klasyfikacji zawodnicy Znicza.

c.d.n - W następnym wpisie - konkurs rzutów za trzy, trochę o miejscowości, historie poturniejowe oraz parę podsumowań. Bądźcie w gotowości !!!