W niedzielę wybrałem się na mecz młodzików naszego klubu. Spotkania zawodników z tej grupy wiekowej (1997,1998) mają to do siebie, że potrafią zaciekawić kibica w nieco inny sposób.
Nasi wygrali ze Śląskiem II 113:47. Tworząc ten wpis nie zamierzam koncentrować się na wyniku, ale opisać po troszku otoczkę tego spotkania. Na dzień dobry pod halą można było zobaczyć autokar młodych graczy z Wrocławia. Zdezelowany, wyglądał jak wyrwany z poprzedniego ustroju. Niby szczegół, w sumie nieistotny.
Dużo ciekawych, około meczowych rzeczy działo się w samej hali. Rutyna, goszcząca na każdym meczu grup młodzieżowych tym razem mogła się zakłopotać. Tego dnia rutyna nie miała łatwo. Obok dobrzej jej znanej silnej grupy wsparcia w postaci rodziców na trybunach, pojawiły się elementy rzadziej widywane na meczach w tej kategorii wiekowej. Mianowicie dostawiono głośniki, z laptopa odpalono muzykę. Niby nic, jednak dla tych, którzy na meczach grup młodzieżowych pojawiają się częściej niż raz w życiu było to miłe zaskoczenie. Jakość odbioru tejże muzyki też nie była zła, jak na warunki naszej hali-staruszki. Obelgi w kierunku rutyny kierował przedstawiciel Rady Rodziców Ryszard Burdek.- człowiek orkiestra, jeżeli chodzi o młodzików. To on zorganizował głośniki, muzykę (i prawdopodobnie didżejkę). Prowadził też doping za pomocą bębna. Zdarzały się mecze, gdy ten sam pan tworzył wszelkiego rodzaju konkursy w przerwach, bądź też rozdawał kibicom poczęstunek w trakcie meczu, czy też ulotki z informacjami o samych graczach. Panie Ryszardzie - WIELKIE BRAWA.
To, co zaskoczyło mnie równie pozytywnie to prezentacja samych zawodników. Na meczach czy to młodzików, czy juniorów zdarza się to rzadko. Gracze Śląska, odziani w stroje koloru świeżo wyrośniętej trawy, byli nieco zszokowani samym faktem prezentacji. Nie bardzo wiedzieli gdzie i w jaki sposób mają wybiegać. Fakt prezentacji z uśmiechem na twarzy przyjął trener Śląska. Ktoś może zapytać: A po co ta cała prezentacja jak dzieciaczki grają ? Spieszę odpowiedzieć: A no po to, by mogli poczuć się docenieni. Dla tych młodych ludzi jest to na pewno wielka frajda, gdy na dźwięk ich nazwisk ludzie biją brawo. Niby szczegół, niby nic, a jednak. Koszykówka zbudowana jest z takich właśnie szczegółów. Szczegółów, które jakże często w naszym klubie są zaniedbywanie, pomijane, niedoceniane. Ciężkie one mają u nas życie.
Młodzież Śląska też już nie ta co kiedyś. Teraz we Wrocławiu niepodzielnie króluje WKK. WKS Śląsk jest trochę jak starszy brat WKK, któremu w życiu trochę nie wyszło. Co do samego początku meczu, skromne chłopaczki ze Śląska nie do końca wiedziały, który jest atakowany przez nich kosz. W pewnym momencie gdy spod kosza punkty zdobył kompletnie nie kryty, grający z 12 Maciek Krzymiński, trener Śląska z wściekłości wziął czas. Pytał graczy: " Kto kryje 12 !?" Gdy dwóch zielonych skrzatów odpowiedziało, że kryło gracza z "20", trener wiedział, że nie jest dobrze. Zmienił całą piątkę graczy. Cała sytuacja rozbawiła nas kibiców chyba trochę bardziej, niż samych trawiastych koszykarzy.
Jeżeli chodzi o naszych, należy wyróżnić jednego gracza. Marcin Szymanowski tego dnia kulturą gry przewyższał rówieśników. Był za szybki, bezlitośnie przeciskał się przez dziury tego zielonego, szwajcarskiego sera, tylko z definicji mającego przypominać obronę. I to wszystko na drugim biegu. Marcin był trochę jak dorosły, bawiący się z dziećmi w piaskownicy. Nie pasował do otaczającej go sytuacji.
Mecze seniorów to danie główne. Spotkania młodzików funkcjonują trochę jako przystawka do zupy przed daniem głównym. Zupą są juniorzy. Ich bardzo ważny mecz z Turowem u nas już 7 lutego, w poniedziałek (sic!) o godz. 17.
Szukaj na tym blogu
poniedziałek, 31 stycznia 2011
sobota, 29 stycznia 2011
Czynnik MATEO, czyli gdy udaje się zrobić coś z Nitschego
Okazuje się, że koszykówka to nieprawdopodobnie logiczny sport. Logiczny jak równania. Górnicy stanęli przed trudnym zadaniem niczym uczeń na lekcji matematyki przed trudnym zadaniem "z treścią". Początkowo wydaje się, że postawione przed nami zadanie jest niewykonalne. Okazuje się jednak, że wszystko jest możliwe. Dzięki logice. Pokonujemy Spójnię Stargard 65:54. Zadanie zostało wykonane. W logiczny sposób.
![]() | |
Mateo |
Logicznie rzecz pojmując, by wygrać ze Spójnią potrzebowaliśmy dobrej obrony oraz kogoś, kto udźwignie rolę strzelca. Należało wyłączyć z gry lidera naszych rywali, Stokłosę Marcina. Do poprawy były też rzuty trzypunktowe - nasze słynne 6/40 wołało o pomstę do nieba. I co ? I wszystkie założenia zostały spełnione.
Trafiamy 9 trójek z 19 prób (47 %), zatrzymując gości na 8 % zza linii 6,75 ! (2/23, 0/17 do przerwy). Stokłosa zalicza 2/11 z gry i 5 strat. Do tego wszystkiego należało jednak dodać żywą, biało-niebieską strzelbę. Kogoś, kto znajdzie consensus pomiędzy własnym nadgarstkiem a obręczą. Mówisz i masz.
Mateo Nitsche stał się naszym bohaterem. Naszym X factorem. Wyzwolicielem i wieszczem. Zrobił jakże ważny tego dnia 'step up'. Na te jedno popołudnie stał się bezlitosnym koszykarskim mordercą. Poprowadził naszą husarię do zwycięstwa niczym Sobieski w XVII wieku wojska polsko-austriacko-niemieckie pod Wiedniem. Czynnik Mateo zadziałał. Gdy Nitsche gra dobre zawody (z SKK i teraz) - wygrywamy. Gdy mecz mu nie wychodzi (Asseco II - 1/10 z gry) - przegrywamy. Po zmianach w składzie naszego zespołu, jego rola się zmieniła. Nagle, ni stąd, ni zowąd objawił się jako najważniejszy element aronowej układanki. Przez cały sezon bywał gorszą wersją naszego nieodżałowanego Krzysia. Dusił się, dławił, będąc zawsze tym drugim.
Gdy Czynnik MATEO zachodzi w przyrodzie, zawsze kończy się to dla nas dobrze. Jedyne czego sobie w tym momencie życzymy, to większej częstotliwości występowania tegoż czynnika. Wierzymy, że nie wyginie i przetrwa trudy sezonu.
Trzeba pamiętać o tym, że nie było łatwo. Kolejny raz startowaliśmy do meczu nie w pełni sił Kolejny raz zaczynamy zawody w fatalnym stylu. W pierwszych 7 minutach zdobywamy 3 pkt. Logiczne było, że brak strzelca, lidera, doprowadził nas do stanu 3:16. Nam kibicom, w pewnym momencie kończyły się już przekleństwa na opisanie barwnym językiem tego, czego byliśmy świadkami. Po 10 minutach chowaliśmy głowy w dłoniach z rozpaczy. Kto wie jakby to wszystko się skończyło, gdyby wspomniany wyżej czynnik nie zaczął pracować na siebie. Mateo trafił dwa rzuty i nas poderwał do lotu w kierunku zwycięstwa. Wznośiliśmy się w powietrze my kibice, skacząc z radości po kolejnych celnych trójkach Nitschego. Zrobił Nitsche coś z niczego, oj zrobił.
Brawa za walkę należą się całemu zespołowi. Pomimo tego, że momentami wyglądało to naprawdę kiepsko z obu stron, musimy docenić grę naszych w obronie. Mateo okazał się naszą iskrą, jednak miał tego dnia niespodziewanych pomocników. Czas na komentarze do gry naszych milusińskich:
M.Nitsche - dość już o nim napisałem. Zabójczo skuteczny. Był jak ta dodatkowa łyżeczka cukru dodana do naszej herbaty. Po jej dosypaniu, do tej pory mętna i nijaka ciecz nabrała smaku, którego oczekiwaliśmy. 2/2 za 2 (w tym piękny fade away), 5/6 za 3, 25 pkt. Najlepszy na boisku
J. Kietliński - oj długo, długo czekałem na taki jego występ. Początek dość niemrawy, jednak z każdą minutą było lepiej. Tego dnia nasz Wicher zmiótł z powierzchni parkietu stargardzkich oprawców. 12 pkt, 6 as, 6 prz, 50 % z gry. Jego dynamiczne wejście pod kosz, gdy w powietrzu zakręcił i sobą i obrońcami, zaimponowało nam bardzo. Parę razy zwalniał akcję, nie wypuszczając kontr. Mimo to, w takiej dyspozycji chcemy go oglądać.
M. Wróbel - był dziś wszędzie. Zademostrował swoją dynamikę. W jego wykonaniu zagranie meczu (wsad z faulem po pięknej pick&rollowej akcji). Nie uznawał dziś decyzji sędziów - świetny blok niestety już po gwizdku. Pełne 40 minut w grze. 8 pkt. I to co tygryski lubią najbardziej - jego dyspozycja na deskach. (13 zbiórek !) Na minus 'airball' z linii rzutów wolnych.
D. Pieloch - zaczął celną trójką i długo dzięki temu (aż do końca kwarty) był zaskakująco pierwszym strzelcem zespołu. Poprawił selekcję rzutów (4/7 z gry), chociaż raz strasznie się przeliczył gdy piłka po jego rzucie za trzy szerokim łukiem minęła obręcz. Jak zwykle pierwszy w kontrze, czego konsekwentnie nie dostrzegano. 11 pkt. Ogólnie chłopak się nam rozwija.
M. Kowalski - ponad 30 minut w meczu, a mało kto zauważył, że w ogóle dziś grał. Niewidoczny, co w przeciwieństwie do piłki nożnej, nie musi oznaczać coś złego. Nie rzucił się w oczy fatalnymi zagraniami (no... raz się zakozłował),ale też w ataku w ogóle nie żądlił. Ustawiał grę. Bez punktów. 2 as i 4 str.
Ł. Muszyński - nie przestaje nas zaskakiwać. Ciągle jest Janne Ahonenem koszykówki. Zero emocji. To nas już nie dziwi. Dziwi nas jego nieregularność. Ostatnio spektakularny, tym razem niemrawy. Odgrywał rolę walca, szukając miejsca w podkoszowym korku. Wiktor Grudziński był dziś dla niego za trudnym rywalem. Ogrywał naszego "Ice Mana" na sposobów różnych sto. Na plus dla Łukasza - agresywna postawa na deskach. 8 zb i co ciekawe 5 prz (ale kiedy ?). Rola walca jednak dziś nie była mu pisana - 2/14 z gry. 7 pkt. Gdyby jeszcze te osobiste poprawił...
Ł. Grzywa - dziwiłem się czemu tak krótko w grze. Gdy Aron wybudził go z zimowego snu jakoś w czwartej kwarcie, moje wątpliwości się rozwiały. Strasznie nieruchliwy. Aż to kuło w oczy. Gdy przestrzelił spod kosza nie trapiony, nasza kibicowska czara goryczy się przelała. Liczymy na to, że przełoży swoje 210 cm na zbiórki i bloki następnym razem. Ze Spójnią tylko 2/6 za 1 (brrr !)
"Czynnik PSI - serial opowiadający o badaniach naukowców z Office of Scientific Investigation and Reasearch (O.S.I.R) nad zjawiskami paranormalnymi" (za Wikipedia.pl)
Czynnik MATEO - czterokwartowy film akcji o zjawiskach paranormalnych w koszykówce, mający miejsce w hali sportowej (OSIR)
Po raz kolejny okazało się, że koszykówka to najpiękniejszy ze sportów. Faworyt przegrywa, a my kibice wracamy do domów ze zdartymi gardłami i czerwonymi od oklasków dłońmi. Podnosimy do góry ręce w geście radości, gdy pocisk odpalony z 6 m i 75 cm zmierza pewnie do celu. Chwila ciszy. Punkty. Wybuch radości na hali. I ten sam obrazek jeszcze kilkakrotnie. To pick & roll, to wsad, to kolejna trójka - parę świetnych akcji z rzędu, które kończy nasza euforia, przybijanie piątek oraz uściski.
To kochamy w tej grze my - kibice.
Dziękujemy Górniku !
piątek, 28 stycznia 2011
Patriotycznie
Doszedłem do wniosku, że nadszedł czas odświeżyć blogowy design. Wygramolić się z przygnębiającej ciemności. Czarne tło i biała czcionka została zastąpiona biało-niebieskimi (a jakże) barwami.
W końcu blog dotyczy biało-niebieskich (a nie czarnych) wojowników.
Dotychczasowa mroczność zostaje zastąpiona jasnymi kolorami nadziei. Nadziei, że ta nasza biało-niebieska załoga zacznie grać lepiej.
Jest więc bardziej patriotycznie. Bardziej przytulnie. I chyba nawet bardziej czytelnie.
W końcu blog dotyczy biało-niebieskich (a nie czarnych) wojowników.
Dotychczasowa mroczność zostaje zastąpiona jasnymi kolorami nadziei. Nadziei, że ta nasza biało-niebieska załoga zacznie grać lepiej.
Jest więc bardziej patriotycznie. Bardziej przytulnie. I chyba nawet bardziej czytelnie.
czwartek, 27 stycznia 2011
W stanie nieopisanej tęsknoty
Dziewiętnastowieczny amerykański pisarz, Edgar Allan Poe napisał kiedyś wiersz pt. "Annabel Lee". Główny wątek kręci się wokół wielkiego uczucia faceta do ukochanej, oddawania jej czci jeszcze za życia. Mowa jest o miłości, o którą nawet anioły są zazdrosne. Gdy ukochana umiera, pozostaje nadzieja, że para - gdzieś tam w przyszłości - znowu się połączy.
Od powstania tego wiersza minęły 162 lata. Mimo wszystko można go w luźny sposób połączyć z tym, w jakich nastrojach jesteśmy my - kibice biało-niebieskich. Za ukochaną robi u nas drużyna. Co mecz oddajemy jej cześć. Niewiele brakuje jej do zgonu - kulejemy od dłuższego czasu finansowo, oraz - ostatnio - niestety również sportowo. W trzech ostatnich meczach nie wyszliśmy z 60 pkt w ataku. W przeciwieństwie do tego, o czym w epoce romantyzmu pisał Poe, wierzymy głęboko, że do śmierci naszej ukochanej (drużyny) nie dojdzie.
W sobotę 29.01 gramy ze Spójnią Stargard. Przyjeżdża do nas drużyna, która najgorsze ma już za sobą. Po tym jak zrezygnowano w trakcie sezonu z Grzegorza Chodkiewicza (tak, tak, dobrze myślicie - to ten sam Grzegorz Chodkiewicz) i zatrudniono jeszcze bardziej doświadczonego Tadeusza Aleksandrowicza, zespół odżył. Spójnia - niczym za pomocą czarodziejskiej liny - wspięła się na górną połówkę tabeli. Nie brakuje tam pierwszoligowych gwiazd: mamy byłego kadrowicza Wiktora Grudzińskiego, mamy króla wsadów (strzeż się Łukaszu Muszyński) Jerzego Koszutę. W Stargardzie gra też dwóch panów, którzy niegdyś biegali w biało-niebieskim trykocie.
Marcin Stokłosa to pierwszy z nich. W mojej opinii, najlepszy gracz naszego Górnika w pięknym, zakończonym awansem do ekstraklasy sezonie 06/07. Napisałem celowo w mojej opinii, bo oficjalnie za najlepszego gracza uznano przeżywającego wtedy drugą młodość, fightera Wojtka Kukuczkę. Gdy Stoki przychodził do nas w 2005 roku wiedziałem od razu, że stanie się wzmocnieniem. Stał się nie tylko kreatorem gry, ale także znakomitym strzelcem. Jego dwójkowe zagrania z Adrianem Czerwonką były wisienką na torcie. Pomimo tego, że minęły prawie 4 lata od kiedy Stoki gra dla firm, które płacą regularniej niż my, wciąż jest graczem wyróżniającym się. Jest dokładnie kimś takim, kogo potrzebujemy w tym konkretnym momencie najbardziej. Nasza tęsknota za kapitanem Marcinem S. jest nie do opisania.
Gdy Marcin trafiał do nas był już znanym, ogranym i cenionym graczem na ligowym podwórku. Tego samego nie można było powiedzieć o Sławku Buczyniaku, który zawitał do nas w lato 2009. Wsiądźmy w wehikuł czasu, wracając do tamtych dni.
2009. Spadamy z ekstraklasy w fatalnym stylu, kończąc sezon juniorami. Nie mamy pieniędzy, trwa niepewność dotycząca tego, czy zagramy w przyzwoitej lidze (I liga), czy zostaniemy zesłani do koszykarskich podziemi (II liga). Lądujemy (niespodziewanie) w I lidze. Z łapanki (spodziewanie) przychodzą do nas mało spektakularne nazwiska. Byłem na jednym z treningów z ciekawości spojrzeć na nowe twarze. Był tam wtedy Sławek. Pamiętałem go z roli boiskowego cienia, gdy grał dla Zastalu. Niczym się nie wyróżniał. Nie wierzyłem, że nam pomoże. Myliłem się.
Tęsknimy za Krzysiem (inny bohater z łapanki 2009), który gra w Sportino. Tęsknimy też za Sławkiem. Buczyniak okazał się niesamowitym walczakiem. Pamiętamy go głównie z epickiego występu przeciwko... Spójni. Sławek zapomniał się wtedy koszmarnie (szkoda, że częściej się tak nie zapominał). Ktoś mu chyba powiedział, że miał wygrać tamten mecz sam. Był niczym postać z "Piły" walcząca o swój żywot. Z energią. Zawzięcie. Gdy trzeba było - ofiarnie. Później się dopiero okazało, że walczył.... ale o kontrakt. Kontrakt w Stargardzie. Za rozgrzywki.pzkosz.pl :
"Rewelacyjnie w ataku grał Sławomir Buczyniak, który w pierwszych dziesięciu minutach zdobył 14 punktów na stuprocentowej skuteczności.(...) Na podkreślenie zasługuje kapitalna gra Buczyniaka w pierwszych dwudziestu minutach: 22 punkty i cztery trafione trójki na stuprocentowej skuteczności".
To było naprawdę coś. W drugiej połowie co prawda nasz bohater ostygł, zdobywając tylko 4 pkt. Niemniej jednak, tamte pierwsze 20 minut będziemy nosić w pamięci prawie tak długo, jak wspomnienia z pierwszej komunii.
Buczyniak stabilną formę prezentował cały sezon. Tak jak Stokiemu zawdzięczamy awans, tak Sławkowi zawdzięczamy utrzymanie. Za Sławkiem nasza tęsknota jest nie do opisania.
I jeszcze raz Poe i jego "Annabel Lee":
Od powstania tego wiersza minęły 162 lata. Mimo wszystko można go w luźny sposób połączyć z tym, w jakich nastrojach jesteśmy my - kibice biało-niebieskich. Za ukochaną robi u nas drużyna. Co mecz oddajemy jej cześć. Niewiele brakuje jej do zgonu - kulejemy od dłuższego czasu finansowo, oraz - ostatnio - niestety również sportowo. W trzech ostatnich meczach nie wyszliśmy z 60 pkt w ataku. W przeciwieństwie do tego, o czym w epoce romantyzmu pisał Poe, wierzymy głęboko, że do śmierci naszej ukochanej (drużyny) nie dojdzie.
W sobotę 29.01 gramy ze Spójnią Stargard. Przyjeżdża do nas drużyna, która najgorsze ma już za sobą. Po tym jak zrezygnowano w trakcie sezonu z Grzegorza Chodkiewicza (tak, tak, dobrze myślicie - to ten sam Grzegorz Chodkiewicz) i zatrudniono jeszcze bardziej doświadczonego Tadeusza Aleksandrowicza, zespół odżył. Spójnia - niczym za pomocą czarodziejskiej liny - wspięła się na górną połówkę tabeli. Nie brakuje tam pierwszoligowych gwiazd: mamy byłego kadrowicza Wiktora Grudzińskiego, mamy króla wsadów (strzeż się Łukaszu Muszyński) Jerzego Koszutę. W Stargardzie gra też dwóch panów, którzy niegdyś biegali w biało-niebieskim trykocie.

Gdy Marcin trafiał do nas był już znanym, ogranym i cenionym graczem na ligowym podwórku. Tego samego nie można było powiedzieć o Sławku Buczyniaku, który zawitał do nas w lato 2009. Wsiądźmy w wehikuł czasu, wracając do tamtych dni.
2009. Spadamy z ekstraklasy w fatalnym stylu, kończąc sezon juniorami. Nie mamy pieniędzy, trwa niepewność dotycząca tego, czy zagramy w przyzwoitej lidze (I liga), czy zostaniemy zesłani do koszykarskich podziemi (II liga). Lądujemy (niespodziewanie) w I lidze. Z łapanki (spodziewanie) przychodzą do nas mało spektakularne nazwiska. Byłem na jednym z treningów z ciekawości spojrzeć na nowe twarze. Był tam wtedy Sławek. Pamiętałem go z roli boiskowego cienia, gdy grał dla Zastalu. Niczym się nie wyróżniał. Nie wierzyłem, że nam pomoże. Myliłem się.
Tęsknimy za Krzysiem (inny bohater z łapanki 2009), który gra w Sportino. Tęsknimy też za Sławkiem. Buczyniak okazał się niesamowitym walczakiem. Pamiętamy go głównie z epickiego występu przeciwko... Spójni. Sławek zapomniał się wtedy koszmarnie (szkoda, że częściej się tak nie zapominał). Ktoś mu chyba powiedział, że miał wygrać tamten mecz sam. Był niczym postać z "Piły" walcząca o swój żywot. Z energią. Zawzięcie. Gdy trzeba było - ofiarnie. Później się dopiero okazało, że walczył.... ale o kontrakt. Kontrakt w Stargardzie. Za rozgrzywki.pzkosz.pl :
"Rewelacyjnie w ataku grał Sławomir Buczyniak, który w pierwszych dziesięciu minutach zdobył 14 punktów na stuprocentowej skuteczności.(...) Na podkreślenie zasługuje kapitalna gra Buczyniaka w pierwszych dwudziestu minutach: 22 punkty i cztery trafione trójki na stuprocentowej skuteczności".
To było naprawdę coś. W drugiej połowie co prawda nasz bohater ostygł, zdobywając tylko 4 pkt. Niemniej jednak, tamte pierwsze 20 minut będziemy nosić w pamięci prawie tak długo, jak wspomnienia z pierwszej komunii.
Buczyniak stabilną formę prezentował cały sezon. Tak jak Stokiemu zawdzięczamy awans, tak Sławkowi zawdzięczamy utrzymanie. Za Sławkiem nasza tęsknota jest nie do opisania.
I jeszcze raz Poe i jego "Annabel Lee":
"I przybyli wnet wysokiego rodu
Krewniacy jej, dumni i źli -
I wydarli mi ją, i złożyli do grobu
W tym królestwie nadmorskiej mgły"
I przybęda Stoki i Sławek wnet do grodu naszego. Przybędą jako krewniacy - gdy raz popłynie w twoich żyłach biało-niebieska krew, zostaje tam na zawsze. Będą dumni z siły swojego nowego zespołu niepojętej, będa dla nas tym razem źli. My jednak nie damy naszej ukochanej (drużyny) złożyć do grobu.
wtorek, 25 stycznia 2011
Historia pewnego talentu
Na internetowych stronach "Nowych Wiadomości Wałbrzyskich" ,w artykule o co najmniej dziwnym tytule ("Michał che być jak Jordan"), można przeczytać o historii pewnego młodzieżowca, podobno reprezentującego naszego Górnika. 16-letni Michał Andrasz to - wg. ludzi w jakiś tam sposób związanych z naszą regionalną koszykówką młodzieżową - spory talent.
Problem polega na tym, że talent pochodzącego ze Strzegomia Michała nie mógł zostać rozwinięty z powodu problemów finansowych jego rodziny. W tym miejscu do akcji wkracza, niczym dumny rycerz wyzwalający niewiastę z rąk oprawcy, Telefonia Dialog. Firma ta wspiera najzdolniejszych w kraju (tak, w całym kraju) ludzi, by ci bez przeszkód mogli realizować swoje pasje.
Na mecze naszych grup młodzieżowych chodzę od dwóch lat regularnie. Nigdy nie widziałem, ani nie słyszałem o tym zawodniku. Prawdopodobnie Michał rozpoczął dopiero treningi. Już w samych komentarzach do artykułu o Michale w "Nowych Wiadomości Wałbrzyskich" pojawiło się wiele znaków zapytania. Ludzie pytają: kim jest ten chłopak ?
Co by nie pisać, wsparcie udzielone przez Dialog zobowiązuje tego młodego gracza do ciężkiej pracy. My - jako kibice - głęboko wierzymy w jego podobno wielki talent. Jest to historia w której jest więcej znaków zapytania niż odpowiedzi. Po przeczytania artykułu dotyczącego Andrasza można mieć więcej pytań niż po obejrzeniu "Wyspy Tajemnic" Scorsese.
Wsparcie finansowe oferowane przez możnego sponsora (a za takiego należy uważać Dialog) wywołuje wiele kontrowersji. Jako fani biało-niebieskich wierzymy, że talent do którego się DOPŁACA, po pewnym czasie zacznie się SPŁACAĆ. Jak w takiej sytuacji oceniać naszych młodych chłopaków, których rodzice ciężko zarobione pieniądze przeznaczają na swoje dzieci, by te miały możliwość treningu w naszym klubie. Jak odnieść się do sytuacji samych zawodników, którzy też dysponują większą bądź mniejszą dawką talentu.
W mojej ocenie, Michał Andrasz staje przed niemałą presją. Presją ze strony kolegów z drużyny, kibiców, sponsora. Musi udowodnić, że warto w niego inwestować. Nie można krytykować rodziców, że inwestują w swoje dzieci. Co jednak ze sponsorem, który przez swoją akcję "I ty możesz pomóc" wspiera młodzież. Celem akcji Dialogu nie powinno być jedynie umożliwienie Michałowi regularnych treningów w klubie, ale również sprawienie, że te talenty (wg. Dialogu - największe w Polsce) rzeczywiście wypłyną na szerokie wody zamiast stacjonować w dokach.
Michał podkreśla, że chce być jak Michael Jordan. Nikt tego od niego nie oczekuje. Liczymy po prostu na to, że cieżką pracą spłaci dany mu kredyt zaufania.
Problem polega na tym, że talent pochodzącego ze Strzegomia Michała nie mógł zostać rozwinięty z powodu problemów finansowych jego rodziny. W tym miejscu do akcji wkracza, niczym dumny rycerz wyzwalający niewiastę z rąk oprawcy, Telefonia Dialog. Firma ta wspiera najzdolniejszych w kraju (tak, w całym kraju) ludzi, by ci bez przeszkód mogli realizować swoje pasje.
Na mecze naszych grup młodzieżowych chodzę od dwóch lat regularnie. Nigdy nie widziałem, ani nie słyszałem o tym zawodniku. Prawdopodobnie Michał rozpoczął dopiero treningi. Już w samych komentarzach do artykułu o Michale w "Nowych Wiadomości Wałbrzyskich" pojawiło się wiele znaków zapytania. Ludzie pytają: kim jest ten chłopak ?
Co by nie pisać, wsparcie udzielone przez Dialog zobowiązuje tego młodego gracza do ciężkiej pracy. My - jako kibice - głęboko wierzymy w jego podobno wielki talent. Jest to historia w której jest więcej znaków zapytania niż odpowiedzi. Po przeczytania artykułu dotyczącego Andrasza można mieć więcej pytań niż po obejrzeniu "Wyspy Tajemnic" Scorsese.
Wsparcie finansowe oferowane przez możnego sponsora (a za takiego należy uważać Dialog) wywołuje wiele kontrowersji. Jako fani biało-niebieskich wierzymy, że talent do którego się DOPŁACA, po pewnym czasie zacznie się SPŁACAĆ. Jak w takiej sytuacji oceniać naszych młodych chłopaków, których rodzice ciężko zarobione pieniądze przeznaczają na swoje dzieci, by te miały możliwość treningu w naszym klubie. Jak odnieść się do sytuacji samych zawodników, którzy też dysponują większą bądź mniejszą dawką talentu.
W mojej ocenie, Michał Andrasz staje przed niemałą presją. Presją ze strony kolegów z drużyny, kibiców, sponsora. Musi udowodnić, że warto w niego inwestować. Nie można krytykować rodziców, że inwestują w swoje dzieci. Co jednak ze sponsorem, który przez swoją akcję "I ty możesz pomóc" wspiera młodzież. Celem akcji Dialogu nie powinno być jedynie umożliwienie Michałowi regularnych treningów w klubie, ale również sprawienie, że te talenty (wg. Dialogu - największe w Polsce) rzeczywiście wypłyną na szerokie wody zamiast stacjonować w dokach.
Michał podkreśla, że chce być jak Michael Jordan. Nikt tego od niego nie oczekuje. Liczymy po prostu na to, że cieżką pracą spłaci dany mu kredyt zaufania.
sobota, 22 stycznia 2011
Zabawa w berka
"Wielkie Przebudzenie" to określenie przemian duchowych w USA. Mające swój początek w XVIII wieku przemiany doprowadziły w ostateczności do powstania amerykańskiej odmiany protestantyzmu. W owym okresie zanotowano wzrost zainteresowania religią, powstawały ruchy definiujące wiarę w nowy sposób. Bla, bla, bla... Ale co z tym wspólnego mają nasze biało-niebieskie chłopaki ?
W Łańcucie "Wielkiego Przebudzenia" w naszym obozie nie było. Nie tego religijnego rzecz jasna, ale czysto koszykarskiego. Przebudzenia ze snu, w którym od początku roku jesteśmy uwięzieni. Zabrakło duchowego pobudzenia. Pobudzenia ducha drużyny. Nasi pozostali w letargu. Zdziesiątkowani, ranni jeszcze przed pierwszym gwizdkiem, przegrywamy z Sokołem 55:87.
Pojechaliśmy w 10, z czego niezdolny do gry był nasz król przestworzy, a rezerwowym nr 4 był nasz niepełnoletni Hubert. Zabrakło ponownie Sterengi. Ponad 30 min w grze w meczu ligowym, pierwszy raz od sam nie wiem kiedy, był Arni. Niebiosa nam nie sprzyjają. Po raz kolejny trajektoria lotu piłki, wyrzuconej przez nas zza łuku, w niewyjaśnionych okolicznościach okazuje się błędna - w ostatnich dwóch meczach trafiamy 6 z 40 (tak, tak czterdziestu) prób. Trzeci mecz z rzędu okazuje się, że granica 60 pkt w meczu jest poza naszym zasięgiem. Gdzieś nam uciekła, schowała się, bawi się z nami w berka. My jednak wciąż nie możemy jej dogonić. Droczy się z nami. Bezczelna, kpi z naszego losu.
Staliśmy się niezdrowo regularni. Od trzech kolejek rzucamy między 53 a 59 pkt w spotkaniu. To straszne. Ta nasza uparta regularność przypomina mi o napisach początkowych w filmach Woody Allena - tam także z kolejną produkcją nic się nie zmienia. U Allena króluje czarne tło, u nas wspomniana (nie)poprawność w ataku. Wszystko byłoby OK, gdybyśmy w obronie wyglądali tak jak w Siedlcach (58 straconych oczek). Jest niestety inaczej. Z każdym kolejnym bojem tracimy więcej punktów (83 ze śledziami, teraz 87).
Dobrze, że było to spotkanie wyjazdowe. Gdyby był to mecz u siebie, połowa z nas osiwiałaby szybciej niż jest to przewidziane. Właściwie nikt nie pokazał się na Podkarpaciu z dobrej strony.
M. Kowalski - nie tak skuteczny jak ostatnio. 3/9 z gry, 8 pkt. Tylko 2 asysty i aż 5 strat. Jego kumpel Glapa pokazał mu w tym meczu dlaczego to on niegdyś był u nas pierwszym rozgrywającym. Glapiński zalicza 14 pkt i 8 as, eval 24. Nie chcecie znać evalu Marcina. Co by jednak nie pisać, i tak w tej sytuacji w jakiej się znajdujemy obecnie, Marcin jest naszym najlepszym kreatorem.
J. Kietliński - kolejny raz przeszedł obok meczu. Aron chyba zauważył, że naszemu Wichrowi chce się tak jakby trochę mniej niż kiedyś, dlatego dał mu pograć całe 11 minut. Ponownie pełno jajeczek w statystykach. Ok, ok... są 3 asysty. Są też 4 straty. No i to tyle. Pamiętacie ostatni jego dobry mecz ? Ja też nie.
M. Wróbel - generalnie jeden z lepszych tego dnia. 4/8 z gry, 13 pkt. Po klapie w Siedlcach, z każdym meczem coraz lepiej. Do pełni szczęścia brak trochę zbiórek. Ogólnie jednak nie będę się go czepiał.
D. Pieloch - nasz wychowanek po raz kolejny szukał sposobu na odczarowanie obręczy. Po raz kolejny bez powodzenia. Na kursie "Jak zostać strzelcem wyborowym" nie może przejść pierwszej misji. Wciąż ma status "początkujący". 4/16 z gry w ostatnich dwóch meczach. 3 pkt w całym meczu. Co jest ?
M. Nitsche - najwyższy eval. Stara się dźwignąć rolę lidera, gdy tego potrzebujemy. A potrzebujemy, zwłaszcza na wyjazdach. Wyszło trochę koślawo. Mimo wszystko, brawa za starania. Gdyby nie jego 13 pkt i 7 zb (najwięcej !) mogłoby być jeszcze gorzej (tak, tak, może być gorzej). Laurkę plami 1/6 za 3.
B. Józefowicz - zaprezentował jazdę bez trzymanki. Genialne, epickie 5/5 za 2 oraz mniej genialne i nie tak epickie 0/7 za 3. Ale rozrzut nasz kapitan dziś miał. 10 pkt. Józek potrafi nas zaskakiwać. Za to go kochamy.
A. Stochmiałek - rzutowo dobrze. 6 pkt. Musiał być zszokowany faktem spędzenia na boisku 32 minut. Być może dlatego był strasznie agresywny - 4 faule.
Ł. Grzywa - ponownie dość krótko. W ataku tradycyjnie niewidzialny. 2 pkt. Co gorsza, niewidzialny też w obronie, co tłumaczy jego krótki pobyt na placu boju. Na desce zapewne zmaltretowany przez Klimę (9 zb), członka elitarnej grupy pierwszoligowych wymiataczy.
H. Murzacz - nasz junior przejechał się autokarem na drugi koniec Polski. Pozwiedzał, zagrał 4,5 minuty. Dużo. Z góry na dół w statsach same jajeczka. I o czym tu pisać ? Chwalić czy ganić ? Pewnie się trochę miotał jak w środę.
Jak długo jeszcze będziemy gonić tą znaną tylko z legend i mitów, magiczną liczbę 60 ? Czas na wielkie przebudzenie ducha drużyny.
W Łańcucie "Wielkiego Przebudzenia" w naszym obozie nie było. Nie tego religijnego rzecz jasna, ale czysto koszykarskiego. Przebudzenia ze snu, w którym od początku roku jesteśmy uwięzieni. Zabrakło duchowego pobudzenia. Pobudzenia ducha drużyny. Nasi pozostali w letargu. Zdziesiątkowani, ranni jeszcze przed pierwszym gwizdkiem, przegrywamy z Sokołem 55:87.
Pojechaliśmy w 10, z czego niezdolny do gry był nasz król przestworzy, a rezerwowym nr 4 był nasz niepełnoletni Hubert. Zabrakło ponownie Sterengi. Ponad 30 min w grze w meczu ligowym, pierwszy raz od sam nie wiem kiedy, był Arni. Niebiosa nam nie sprzyjają. Po raz kolejny trajektoria lotu piłki, wyrzuconej przez nas zza łuku, w niewyjaśnionych okolicznościach okazuje się błędna - w ostatnich dwóch meczach trafiamy 6 z 40 (tak, tak czterdziestu) prób. Trzeci mecz z rzędu okazuje się, że granica 60 pkt w meczu jest poza naszym zasięgiem. Gdzieś nam uciekła, schowała się, bawi się z nami w berka. My jednak wciąż nie możemy jej dogonić. Droczy się z nami. Bezczelna, kpi z naszego losu.
Staliśmy się niezdrowo regularni. Od trzech kolejek rzucamy między 53 a 59 pkt w spotkaniu. To straszne. Ta nasza uparta regularność przypomina mi o napisach początkowych w filmach Woody Allena - tam także z kolejną produkcją nic się nie zmienia. U Allena króluje czarne tło, u nas wspomniana (nie)poprawność w ataku. Wszystko byłoby OK, gdybyśmy w obronie wyglądali tak jak w Siedlcach (58 straconych oczek). Jest niestety inaczej. Z każdym kolejnym bojem tracimy więcej punktów (83 ze śledziami, teraz 87).
Dobrze, że było to spotkanie wyjazdowe. Gdyby był to mecz u siebie, połowa z nas osiwiałaby szybciej niż jest to przewidziane. Właściwie nikt nie pokazał się na Podkarpaciu z dobrej strony.
M. Kowalski - nie tak skuteczny jak ostatnio. 3/9 z gry, 8 pkt. Tylko 2 asysty i aż 5 strat. Jego kumpel Glapa pokazał mu w tym meczu dlaczego to on niegdyś był u nas pierwszym rozgrywającym. Glapiński zalicza 14 pkt i 8 as, eval 24. Nie chcecie znać evalu Marcina. Co by jednak nie pisać, i tak w tej sytuacji w jakiej się znajdujemy obecnie, Marcin jest naszym najlepszym kreatorem.
J. Kietliński - kolejny raz przeszedł obok meczu. Aron chyba zauważył, że naszemu Wichrowi chce się tak jakby trochę mniej niż kiedyś, dlatego dał mu pograć całe 11 minut. Ponownie pełno jajeczek w statystykach. Ok, ok... są 3 asysty. Są też 4 straty. No i to tyle. Pamiętacie ostatni jego dobry mecz ? Ja też nie.
M. Wróbel - generalnie jeden z lepszych tego dnia. 4/8 z gry, 13 pkt. Po klapie w Siedlcach, z każdym meczem coraz lepiej. Do pełni szczęścia brak trochę zbiórek. Ogólnie jednak nie będę się go czepiał.
D. Pieloch - nasz wychowanek po raz kolejny szukał sposobu na odczarowanie obręczy. Po raz kolejny bez powodzenia. Na kursie "Jak zostać strzelcem wyborowym" nie może przejść pierwszej misji. Wciąż ma status "początkujący". 4/16 z gry w ostatnich dwóch meczach. 3 pkt w całym meczu. Co jest ?
M. Nitsche - najwyższy eval. Stara się dźwignąć rolę lidera, gdy tego potrzebujemy. A potrzebujemy, zwłaszcza na wyjazdach. Wyszło trochę koślawo. Mimo wszystko, brawa za starania. Gdyby nie jego 13 pkt i 7 zb (najwięcej !) mogłoby być jeszcze gorzej (tak, tak, może być gorzej). Laurkę plami 1/6 za 3.
B. Józefowicz - zaprezentował jazdę bez trzymanki. Genialne, epickie 5/5 za 2 oraz mniej genialne i nie tak epickie 0/7 za 3. Ale rozrzut nasz kapitan dziś miał. 10 pkt. Józek potrafi nas zaskakiwać. Za to go kochamy.
A. Stochmiałek - rzutowo dobrze. 6 pkt. Musiał być zszokowany faktem spędzenia na boisku 32 minut. Być może dlatego był strasznie agresywny - 4 faule.
Ł. Grzywa - ponownie dość krótko. W ataku tradycyjnie niewidzialny. 2 pkt. Co gorsza, niewidzialny też w obronie, co tłumaczy jego krótki pobyt na placu boju. Na desce zapewne zmaltretowany przez Klimę (9 zb), członka elitarnej grupy pierwszoligowych wymiataczy.
H. Murzacz - nasz junior przejechał się autokarem na drugi koniec Polski. Pozwiedzał, zagrał 4,5 minuty. Dużo. Z góry na dół w statsach same jajeczka. I o czym tu pisać ? Chwalić czy ganić ? Pewnie się trochę miotał jak w środę.
Jak długo jeszcze będziemy gonić tą znaną tylko z legend i mitów, magiczną liczbę 60 ? Czas na wielkie przebudzenie ducha drużyny.
piątek, 21 stycznia 2011
Księżycowa wycieczka
Jeszcze nie opadł pył po ostatnim naszym starciu, a tu już czas wyruszyć na planetę tak bardzo oddaloną od naszej, że dalej mamy tylko Przemyśl, bezkresne zielone pola Ukrainy oraz księżyc.
Odpalamy nasz wahadłowiec w kierunku planety Łańcut. To właśnie tam w sobotę nasi powalczą o jej podbój. Co wiemy o tej planecie ? Wiemy, że nie należy do największych, a rządzą na niej żółto-czarne stwory. Te stwory w rozgrywkach Kosmicznej I Ligi plasują się na pozycji wicelidera. Ostatni raz pokonano ich cztery kolejki temu. Słyną ze zgrania, monolitu, braku wyróżniającego się z tłumu watażki. Jakby tego było mało, przejęli jednego z naszych. Jako żółto-czarny, Rafał Glapiński poczyna sobie przyzwoicie (10.0 pkt, 3.8 as). W ramach zemsty, my porwaliśmy jednego z ich stworów. Mateo, bo o nim mowa, wciąż usilnie stara się dostosować do egzystencji na naszej planecie. Wciąż wydaje się zagubiony, szuka swojego miejsca w naszym układzie gwiazd.
W tytule wpisu nie bez powodu jest "wycieczka". Nasi w ostatnich dwóch meczach zdobyli w sumie 112 punktów. W ostatnim, w dziesięć minut rzuciliśmy 6 pkt, a po dwudziestu mieliśmy na koncie 18. Gdy zawsze cieszymy się z przekroczenia w meczu 100 pkt, tak teraz radowaliśmy się ze zdobycia 50. Obawiamy się, że nasi lecą na planetę Łańcut w celach wycieczkowych. Odwiedzą miejscową synagogę, powozownię i zamek, zrobią sobie zdjęcia w rynku i wrócą. Wykupią All Inclusive by sączyć trunki wszelakiej maści. Przy okazji wpadną na halę, trochę pobiegać za żółto-czarnymi stworami. Taki scenariusz jest dla nas straszniejszy od najmroczniejszych koszmarów.
Generalnie zależy nam na powrocie z dalekiej podróży. Chodzi tu jednak o powrót bardziej metaforyczny. Nasi muszą być skuteczniejsi w natarciu bo łańcucka twarda obrona znana jest w całym układzie świetlnym. W filmie "Marsjanie Atakują" ziemianie naiwnie wierzyli w dobroć przybyszów z innej planety. Jak to się skończyło, wiadomo. Ci z Łańcuta równie naiwni nie będą. Stawią nam twardy opór.
Nasza osada jest księżycowo-daleko od ich osady. Jakby tego było mało, mamy równie daleko do planety "Perfekcja". Ostatnie nasze poczynania sprawiają, że ta planeta wydaje się jeszcze bardziej oddalać. By sięgnąć ją wzrokiem potrzebujemy powrotu do walki naszych weteranów.
Biało-Niebiescy wojownicy w kierunku ich wiernych wyznawców (czyli nas) powinni odnieść się za pomocą "Piosenki Księżycowej" z repertuaru Varius Manx:
Odpalamy nasz wahadłowiec w kierunku planety Łańcut. To właśnie tam w sobotę nasi powalczą o jej podbój. Co wiemy o tej planecie ? Wiemy, że nie należy do największych, a rządzą na niej żółto-czarne stwory. Te stwory w rozgrywkach Kosmicznej I Ligi plasują się na pozycji wicelidera. Ostatni raz pokonano ich cztery kolejki temu. Słyną ze zgrania, monolitu, braku wyróżniającego się z tłumu watażki. Jakby tego było mało, przejęli jednego z naszych. Jako żółto-czarny, Rafał Glapiński poczyna sobie przyzwoicie (10.0 pkt, 3.8 as). W ramach zemsty, my porwaliśmy jednego z ich stworów. Mateo, bo o nim mowa, wciąż usilnie stara się dostosować do egzystencji na naszej planecie. Wciąż wydaje się zagubiony, szuka swojego miejsca w naszym układzie gwiazd.
W tytule wpisu nie bez powodu jest "wycieczka". Nasi w ostatnich dwóch meczach zdobyli w sumie 112 punktów. W ostatnim, w dziesięć minut rzuciliśmy 6 pkt, a po dwudziestu mieliśmy na koncie 18. Gdy zawsze cieszymy się z przekroczenia w meczu 100 pkt, tak teraz radowaliśmy się ze zdobycia 50. Obawiamy się, że nasi lecą na planetę Łańcut w celach wycieczkowych. Odwiedzą miejscową synagogę, powozownię i zamek, zrobią sobie zdjęcia w rynku i wrócą. Wykupią All Inclusive by sączyć trunki wszelakiej maści. Przy okazji wpadną na halę, trochę pobiegać za żółto-czarnymi stworami. Taki scenariusz jest dla nas straszniejszy od najmroczniejszych koszmarów.
Generalnie zależy nam na powrocie z dalekiej podróży. Chodzi tu jednak o powrót bardziej metaforyczny. Nasi muszą być skuteczniejsi w natarciu bo łańcucka twarda obrona znana jest w całym układzie świetlnym. W filmie "Marsjanie Atakują" ziemianie naiwnie wierzyli w dobroć przybyszów z innej planety. Jak to się skończyło, wiadomo. Ci z Łańcuta równie naiwni nie będą. Stawią nam twardy opór.
Nasza osada jest księżycowo-daleko od ich osady. Jakby tego było mało, mamy równie daleko do planety "Perfekcja". Ostatnie nasze poczynania sprawiają, że ta planeta wydaje się jeszcze bardziej oddalać. By sięgnąć ją wzrokiem potrzebujemy powrotu do walki naszych weteranów.
Biało-Niebiescy wojownicy w kierunku ich wiernych wyznawców (czyli nas) powinni odnieść się za pomocą "Piosenki Księżycowej" z repertuaru Varius Manx:
"Znowu zaczniesz ufać mi
Nie pozwolę Ci się bać
Kiedyś wszystkie czarne dni
Obrócimy w dobry żart
Znowu będziesz ufał mi"
Nie pozwolę Ci się bać
Kiedyś wszystkie czarne dni
Obrócimy w dobry żart
Znowu będziesz ufał mi"
Na księżycowo-odległej łańcuckiej planecie czeka nas trudny bój. Czarne dni trwają. My jednak nie chcemy już się bać, a z czarnych dni pragniemy się śmiać jak z dobrego żartu. Do boju Górnicy !
Subskrybuj:
Posty (Atom)